Król umiera, dokładniej mówiąc, umrze za półtorej godziny, pod koniec przedstawienia. Berenger nie chce pogodzić się z wyrokiem dworskich lekarzy, odrzuca udawaną troskę Królowej Małgorzaty, swej pierwszej małżonki, oraz Królowej Marii, żony numer dwa. Wstaje z najwyższym wysiłkiem, z trudem chodzi, ale próbuje czepiać się życia z desperacją, ale i rozkapryszeniem małego dziecka, któremu odbiera się ulubioną zabawkę. Śmierć Króla jest końcem świata. W finale siedzi na tronie samotny, na tle szarej poświaty. Teatralne dekoracje nikną, zostaje tylko tron na pustej scenie i on. Nic ponadto. Potem i on rozpłynie się we mgle. Odejście Króla jest końcem teatru. Groteska zostaje przeszyta przez rozpacz.
Tak napisał to Eugene Ionesco. Wtłaczanie jego dramaturgii, a przede wszystkim tego właśnie utworu, do ciasnej szuflady z metką "teatr absurdu", dziś wydaje się zrozumiałe tylko z punktu widzenia piszących swą historię literatury badaczy. Ionesco uczynił bowiem absurd zasadą rzeczywistości. Teraz jego teksty, łącznie z najczęściej granymi "Łysą śpiewaczką" i "Lekcją", przechodzą na ciemną stronę, są zapisem śmiesznej, ale jednak grozy. Ionesco umyka przed wszystkimi klasyfikacjami. A "Ceremonie" czyta się jak epitafium. Wielkie pożegnanie odchodzącego wraz z Królem świata, po którym nie ma nic. Zostaje tylko pustka.
Autor "Nosorożca" ze swym poczuciem groteski, bezcelowości życia i absurdalności ludzkich działań wydaje się pisarzem nie na nasze czasy. "Król umiera, czyli ceremonie" grywa się bardzo rzadko - od prapremiery w reżyserii Jerzego Kreczmara w warszawskim Teatrze Współczesnym w 1963 roku, naliczyłem zaledwie cztery przedstawienia. Zapamiętano inscenizację Krzysztofa Nazara z krakowskiego Starego Teatru (1991) z Jerzym Grałkiem, a potem - i przede wszystkim - spektakl Jerzego Grzegorzewskiego z Teatru Polskiego we Wrocławiu.
Mam przed oczami to przedstawienie, choć od premiery minęło ponad 12 lat. Berengerem był Igor Przegrodzki, królowe grały Jolanta Zalewska i Halina Skoczyńska. Pisał ktoś, nie wiedzieć czemu, że reżyser odebrał sztuce wymiar człowieczeństwa, a z umierającego Króla uczynił wypalonego artystę podczas ostatniej spowiedzi. Nie zauważył, że Grzegorzewski uchwycił w jedyny w swym rodzaju ton Ionesco. Pokazał na scenie Polskiego rozpad świata, przed którym bronić się można tylko pojedynczymi gestami, czułością, śmiechem. To był czas, kiedy inscenizator zdradzał sceniczną machinę, porzucał wielkie widowiska, aby skupić się na aktorze widzianym jako człowiek z krwi i kości. W tę barwę trafiała też idealnie kreacja Przegrodzkiego. Gdy trzeba, był rozindyczony, wściekły na ceremoniał powolnego oddzielania go od świata żywych. Za chwilę stawał bezradny, śmiesznie pokraczny, bez oparcia w niczym. Pamiętam, jakby to było wczoraj jego rozmowę z pokojówką Julią (Iga Mayr) - kilka zdań o zaletach sztukamięsu. Czyste wzruszenie.
Chciałbym powrotu takiego teatru i jakoś, po swojemu, się go spodziewam. Sztukę Ionesco reżyseruje w Starym Teatrze Piotr Cieplak, na stronie internetowej czytam, że będzie to przedstawienie o starym Starym Teatrze i odchodzeniu jego legendy pod naporem nowych czasów. Obsada niezwykła - nie przypominam sobie spektaklu, w którym spotkałyby się Anna Polony, Anna Dymna i Dorota Segda, a towarzyszyliby im Jacek Romanowski i Zbigniew Kosowski. A wszystko odbywałoby się wokół i z powodu Jerzego Treli - Berengera, bo tak chciał tego autor. A zatem zobaczymy muzę Konrada Swinarskiego, aktorki Wajdy, Jarockiego i Grzegorzewskiego, wreszcie mistrzów drugiego planu pamiętnych choćby z przedstawień Krystiana Lupy. I Trelę, który pracował z nimi wszystkimi. Jako Gustaw-Konrad z "Dziadów" i Konrad z "Wyzwolenia" pozostał śladem po teatrze Swinarskiego. Gdy patrzę na ten zestaw nazwisk, mam graniczące z pewnością przeczucie - oto Piotr Cieplak chce zaproponować grę w przypominanie. Wskrzesić wewnętrzny dialog między budowanym przez siebie widowiskiem a tym, co zapamiętane z tamtych legendarnych inscenizacji. Jeśli mu się uda, jest szansa na arcydzieło.
Jeśli dobrze, przez intuicję, odtwarzam możliwy zamysł reżysera, Jerzy Trela wydaje się do jego realizacji idealnym medium. Jakiś czas temu pisałem o nim, że ze swą lekko przygarbioną sylwetką i pooraną przez czas twarzą sam jest teatrem. Przed krakowską zawęziłbym to zdanie: Jerzy Trela jest Starym Teatrem. A dziś wydaje się zagadką Starego Teatru. Jeśli przedstawienie Cieplaka ma być o tradycji, zmuszanej do cofania się pod naporem nowego, wielki aktor powinien odnajdować w nim własną historię.
W Treli skrapla się bowiem przeszłość i dzień dzisiejszy krakowskiej narodowej sceny, co zresztą wcale nie ułatwia mu artystycznego życia. Pamiętam opowieści o tym, że Grzegorzewski w swoich "Dziadach - dwunastu improwizacjach" powierzył mu początkowo partię Guślarza. Aktor wyszedł podobno na scenę, rozpoczął mówić ze sceny tekst roli i poczuł, jakby ze wszystkich stron otaczały go duchy Starego Teatru - z "Dziadów" i "Wyzwolenia" Swinarskiego. Wspomnienie okazało się zbyt żywe, ich obecność dotkliwa, prawie namacalna. Trela zrezygnował z grania Guślarza. Grzegorzewski namówił go potem na opowiadanie Sobolewskiego. Mówił je, siedząc sam na proscenium, reżyser zatrzymywał na ten czas bieg inscenizacji, by słowa mogły wybrzmieć. Widziałem tamten spektakl i w Krakowie, i podczas ponownego otwarcia Teatru Narodowego w Warszawie. Za każdym razem wrażenie było dojmujące. To wtedy pierwszy raz pomyślałem, że Jerzy Trela jest śladem po tamtych genialnych momentach, po Swinarskim i po starym Starym Teatrze takiej mocy nie miał już Stary Aktor z ostatniego "Wyzwolenia" Mikołaja Grabowskiego. Wydawał się obcy w świecie całkiem innego teatru.
Ostatnie wielkie role grał w Narodowym u Grzegorzewskiego, a kiedy go zabrakło w krakowskim STU w "Wielkim kazaniu księdza Bernarda" Leszka Kołakowskiego, przygotowanym przez Krzysztofa Jasińskiego. Z warszawskich kreacji najlepiej chyba pamiętam dwie - Samuela w "Sędziach" Wyspiańskiego i Prospera w "Morzu i zwierciadle" Audena. Tragedię twórcy "Akropolis" rozgrywał Grzegorzewski gdzieś niedaleko Bronowic, z dali dawało się usłyszeć stłumione dźwięki wesela. W tym świecie istniał (żył to za mało powiedziane) jako ucieleśnienie starego porządku, patriarcha rodu, pamięć wcielona i strażnik wartości. Był cały po stronie dobra, nie rozumiejąc pleniącego się wokół występku. Był ojcem wszystkich ojców, gotowym za swe dzieci oddać życie. I w jednej chwili spiżowy świat Samuela rozpadał się na kawałki. A jemu - staremu człowiekowi między życiem i śmiercią - zostawał ostatni lament.
Wystan Hugh Auden napisał zaś poetycką reminiscencję po "Burzy" Jego i Treli Prospero już dawno złamał pałeczkę maga i na swej wyspie czekał na statek do Mediolanu. Wiedział on i wiedzieliśmy my, że czeka bezskutecznie. W wielkiej roli zawarł Trela rozczarowanie światem, iluzją wolności i fałszem władzy. Stawał się równy Arielowi (Beata Fudalej), bo choć zwracał mu swobodę, nie wierzył, że w ogóle jest możliwa. Z ostatnich występów Treli, tych najbardziej znaczących, nie da się wyeliminować zrośniętego z nimi smutku, bowiem przylega on do aktora jak druga twarz, kamienna, choć jakże plastyczna maska. Myślę, że jego Król ze sztuki Ionesco może stać się kolejnym w szeregu wielkich outsiderów aktora - władców bez królestwa, ludzi bez domów, bezpiecznych tylko na scenie, choć i w nią wątpiących.
Cieszę się więc na przedstawienie Cieplaka, bo wierzę, że Jerzy Trela zagra w nim znów rolę na miarę siebie, że znów odnajdzie się w swoim teatrze. Nigdy nie zdradził Starego - nawet na rzecz Narodowego z czasów Grzegorzewskiego. Dał popis mistrzowski w "Wielkim kazaniu księdza Bernarda", a niewidoczna ręka reżysera Jasińskiego pozwoliła mu udowodnić, że aktor ma jeszcze prawo dziś w teatrze stawać się stworzycielem, demiurgiem scenicznego świata. Był diabłem, ale i wielkim inscenizatorem. Wodził za nos publiczność, igrając z ograniczeniami własnej fizyczności i przyzwyczajeniami związanymi z utartym emploi. Wystarczył jeden gest, strzepnięcie palcami. I głos - głęboki, kojący, a przecież i chwilami nieprzyjazny, dopominający się o swoje. Była w kreacji Treli-Bernarda manifestacja siły, dostępnej wyłącznie nielicznym.
Mam tak czasem. Przywołuję z pamięci twarz Tadeusza Łomnickiego, mogę odtworzyć rysy Igora Przegrodzkiego z "Król umiera…", monologi Jerzego Radziwiłowicza ze "Ślubu" Jarockiego oraz "Morza i zwierciadła", Teresę Budzisz-Krzyżanowską siedzącą przed lustrem w teatralnej garderobie w "Hamlecie (IV)". To wszystko jakoś kojarzy mi się, nie zawsze wprost, ze starym teatrem i krakowskim Starym. Takim, jaki był jeszcze niedawno.
Wśród tych znaków nie do usunięcia jest twarz Jerzego Treli. Jakby wyryta w kamieniu, żłobiona przez czas i przez teatr. Zdaje mi się, może to kwestia nastroju, że z tą twarzą zrósł się smutek i może czeka on na przełamanie. I jeśli czekam dziś na Trelę i jego oraz Cieplaka "Ceremonie", to właśnie z tego powodu. Bo smutek twarzy wielkiego aktora jest nieprzenikniony i sam w sobie stanowi zagadkę. Nie sądzę, by to przedstawienie pozwoliło ją rozwiązać, ale być może da jej dotknąć. To wystarczy.