Trzeba wysiąść na stacji S-bahnu Pristerweg, wejść do parku i minąć stare zajezdnie kolejowe. Tam, w jednym z hangarów, znajdziemy najbardziej ekstrawaganckie zdarzenie pierwszych dni berlińskiego festiwalu teatralnego Theatertreffen jest trwająca osiem dni bez przerwy duńsko-niemiecka instalacja "Ruby Town Oracle".
To pierwszy niemiecki projekt 33-letniej performerki Signy Sorensen z Danii. Największe wrażenie budziła dotąd jej trwająca aż 250 godzin instalacja "Black Rose Thick". "Ruby Town Oracle" zamówiła Karin Bayer na otwarcie swojej dyrekcji w teatrze Schauspeilhaus w Kolonii na październik 2007. Pokazywana w trzech setach instalacja - 36, 60 i 84 godziny grania non stop - uzyskała szybko status kultowej. W Kolonii ustawiała się przed halą z "Ruby Town Oracle" dwugodzinna kolejka, jednocześnie wpuszczano tylko 60 osób. Signa wykluczała początkowo wznowienie tego projektu gdziekolwiek poza Kolonią, ale ostatecznie przekonał ją entuzjazm krytyków selekcjonerów berlińskiego Theatertreffen.
Jak wygląda wędrówka po bałkanskim świecie? Najpierw w wojskowej świetlicy oglądamy na starym telewizorze instrukcję obsługi wioski. To propagandowy filmik z kobietą w mundurze odczytującą podstawowe informacje o obiekcie, a potem listę zakazów i nakazów dotyczących zwiedzających. Dopiero potem możemy krążyć po mieście, jak długo chcemy. Każda przyczepa, ziemianka, piwniczka i składzik to dzieło sztuki, zrekonstruowane ze zdjęć prawdziwych obiektów odnalezionych gdzieś na Bałkanach. W wiosce działa zakład fryzjerski dla pań, jest obskurny peep-show z czarnoskórymi dziewczynami dręczonymi z rasistowskich powodów przez resztę populacji. W sklepie sprzedają przedmioty z darów i paczek od organizacji humanitarnych: w ofercie jest sól z Białorusi, stare cukierki z NRD, salami z Bułgarii, ciepła wódka z Ukrainy. Wieśniacy łażą w kapeluszach i butach z cholewami, wieśniaczki w chustach i spódnicach po kostki. Za wszystko trzeba płacić. Za garść prażonej kukurydzy, kieliszek wódki, rozmowę. Można otrzymać propozycję udziału w kontrabandzie. Można dostać zgodę na nocleg i przenocować w hangarze. Uwaga, strażnicy przy rutynowym sprawdzaniu dokumentów mogą także dokonać rewizji osobistej.
Świat w hangarze ma własną mitologię wykreowaną wokół postaci Marthy Rubin - dziewczynki znikąd, kobiecego wcielenia Kaspera Hausera, która gdzieś około roku 1880 pojawiła się w niemieckim cyrku, zasłynęła ze swoich przepowiedni i zniknęła w tajemniczych okolicznościach w 1913 r. w rumuńskiej Konstancy. Miasto w strefie buforowej między Krajem Północy i Krajem Południa zostało utworzone przez garstkę jej wyznawców. Osoba Marthy jest tu otoczona kultem w formie znanej nam z adoracji świętych z Ameryki Południowej. W najwyższym budynku Ruby Town młoda dziewczyna - najwyraźniej reinkarnacja prorokini - oferuje duchową pociechę mieszkańcom i odpowiada na pytania widzów.
Ten świat wydaje się pogrążony w letargu. Istnieje tylko dla siebie, a jednocześnie czeka na impulsy od widzów-zwiedzających-intruzów. To oni muszą stworzyć własne etiudy, wejść w interakcje z tubylcami. To może być zabawa starociami z rupieciarni, mieszkanie na niby w przyczepach kempingowych, przeszukiwania szaf w barakach, próby wyniesienia nielegalnych gadżetów. Amerykańscy studenci zrobili na moich oczach kaktusowe fryzury dziewczynom z wioski, Rosjanin upiekł ciasto. Widzami kierują jak zwykle także niskie instynkty: chęć podglądactwa, upokorzenia grających, wprowadzenia nieporządku w funkcjonowanie świata w baraku. Ktoś po cichu liczy, że będzie seks na żywo, że ktoś rozbierze się dla ciebie za pieniądze, że podpatrzysz, jak się myją lub przebierają. Lekcja Big Brothera została dobrze odrobiona w naszych głowach.
Signa walczy z tymczasowością i ulotnością fikcji teatralnej. Jej projekty chcą dać widzom przynajmniej elementarne poczucie stabilizacji. Wymyślony świat nie znika, gdy go opuszczamy. Działa to trochę tak jak berlińskie muzeum NRD, Legoland i internetowe symulacje typu "Second Life". Nie przypadkiem do Ruby Town przychodzi tyle rodzin z dziećmi. Trudno ukryć, że niemieccy widzowie postrzegają ten ubogi, prowizoryczny świat jak absolutną egzotykę. Twórcy "Rubinowego miasta" zarzekali się, że to nie jest parodia, oni nie śmieją się z biedy. Ale część niemieckiej krytyki zastanawia się, czy możliwe jest pokazanie mechanizmów "dyktatury w Disneylandzie". Jest w tym projekcje jakaś podejrzana tęsknota za granicami, które w Europie zniknęły. Za procedurami ich przekraczania, za odmiennością świata po drugiej stronie linii demarkacyjnej, za smakiem zakazanego.
Ruby Town ma jeszcze wiele tajemnic. Dlaczego to miejsce ma podwyższony poziom radiacji? Dlaczego tutejsze kobiety nie mogą mieć dzieci? Podobno ostatniego dnia najmłodszy mieszkaniec Strefy 16 letni Tino bierze ślub. Wszyscy widzowie chcą wrócić do strefy właśnie wtedy. Biletów już nie ma, ale umówiłem się z jednym Austriakiem, że razem przeskoczymy przez płot.