Oskarża o spiskowanie przeciw władzy, anarchizm, patronowanie terrorystom, rewolucjonistom, hipisom. Cichym, intensywnym głosem recytuje: "Poszukiwany: Jezus Chrystus, oskarżony: o mącenie ludziom w głowach, skłonności anarchistyczne, spisek przeciw władzom państwowym". Z włosami do ramion, w dżinsach i koszuli w kwiaty. Bez kulis, bez efektów scenicznych, bez kostiumu, Kinski wchodzi w rolę krytyka kapitalistycznego systemu, nauczającego tłum widzów przy pomocy zakotwiczonej w konkretnej rzeczywistości początku lat 70. parafrazy ewangelicznego kazania. Nie mówi o faryzeuszach, ale o księżach, piętnuje polityków, co chwila wraca do wojny w Wietnamie. Gdy mówi o pogardzie dla pieniędzy, z sali odzywają się okrzyki przypominające, że na filmach zarobił miliony, a za bilet na spektakl wziął 10 marek. Charyzmatyczny występ Kinskiego ma w sobie magię alchemicznej przemiany. Kinski mówi jak prorok, wydaje się, że utożsamia się z rolą do końca, że przekaz jest jego własnym przesłaniem. Ale, gdy jeden z widzów wchodzi na scenę, znów staje się aktorem. Odpycha intruza, a ochroniarze wyrzucają go siłą. Kinski coraz bardziej wychodzi z roli, wyzywa widzów, schodzi ze sceny, po czym wraca i kontynuuje. Coraz wyraźniej kieruje swój apokryficzny biblijny przekaz przeciwko publiczności, a publiczność odpowiada agresją. Wymyśla Kinskiemu od dupków i faszystów. Atmosfera aż iskrzy od napięcia. Nie do końca wiadomo, czy te wtargnięcia, przerwy, przepychanki są autentyczne, czy też może zostały wyreżyserowane i wplecione w całość na zasadzie brechtowskiego efektu obcości.
Oglądaniu filmu Geyera cały czas towarzyszy pełna napięcia niepewność: czy chodzi o głos artysty przekraczającego granice spektaklu, by sprowokować do poważnej refleksji, czy o szamański happening genialnego kabotyna, chcącego popłynąć na fali hipisowskich ideałów? Ta niepewność wyznacza główną oś napięcia, sprawia, że statyczny kadr z gadającym aktorem w centrum ma w sobie dramaturgię daleko wykraczającą poza granicę zabawy w teatr w kinie. W dokumencie Geyera odbijają się dyskusje rewolty roku 1968. To nie tylko świadectwo burzliwego czasu atakującego autorytety, szargającego świętości, przewartościowującego sens sztuki, żądającego od niej autentyzmu i zaangażowania. Film "Jezus Chrystus Zbawiciel" to także unikalne studium frustracji artysty rozdartego między własną autokreacją i instrumentalną pozycją zakładnika publiczności. Improwizowane pod przymusem interpretacje tekstu, gorączkowe reakcje na przerywające płynność spektaklu incydenty, łamiący się głos, łzy - wszystko to składa się na obraz dramatu artysty, którego nikt nie chce słuchać.
Kinski pracował nad swym spektaklem dziesięć lat. Studiując biblijne i historyczne przekazy, przygotował 30 stron maszynopisu. Ciążyła nad nim opinia ekscentrycznego prowokatora. Dyrektorzy teatralni obawiali się bluźnierczego programu, bali się, że Kinski będzie się zgrywał na nowe wcielenie Chrystusa i wystąpi jako samozwańczy prorok młodzieżowej kontestacji. Większość widzów uważała go za zmanierowanego gwiazdora filmowego. Od roku 1962, kiedy zerwał połowę z kilkudziesięciu swoich przedstawień z tekstami Villona i Goethego, nie występował z programami scenicznymi. Za to grał w każdym filmie, do jakiego go zaangażowano. W latach 60. udało mu się zaliczyć niemal 60 ról. W większości były to czwartorzędne produkcje bez żadnych ambicji, ale trafiały się i rodzynki w rodzaju "Doktora Żywago" albo "Za parę dolarów więcej". Jednak nawet te najlepsze ze swoich filmów oceniał jako beznadziejne szmiry, a reżyserów wyzywał od nieudolnych durni. "Jestem dziwką - robię to tylko dla pieniędzy" - mówił o swej filmowej karierze. Nic więc dziwnego, że widzowie Deutchlandhalle nie byli pewni, czy spektakl, który oglądają to deklaracja zerwania z "prostytucją", czy też jeszcze jeden numerek na boku. Spytany o to przez dziennikarkę telewizyjną, Kinski odpowiadał: "Pyta mnie Pani, dlaczego robię «Nowy Testament»?! O to może zapytać tylko ktoś, kto jest zupełnie bez pojęcia lub ktoś złośliwy! Jak można mnie pytać, dlaczego robię «Nowy Testament»? O to mogą pytać tylko idioci, takie jest moje zdanie!".
Berliński spektakl skończył się skandalem. Zaplanowane tournée nie doszło do skutku, a Kinski, o którym mówiło się, że najlepsze lata ma już za sobą, trafił na plan filmu "Aguire gniew boży" Wernera Herzoga.
Herzog znał Kinskiego od lat 50. Jako nastolatek dzielił z nim mieszkanie. Był świadkiem kilkudniowych napadów szału aktora, podczas których ten rozbijał naczynia, niszczył meble, dewastował, co się dało. "Kinski nie był aktorem - mówił po latach - Nienawidził tego zawodu. Był jedynym geniuszem, jakiego udało mi się spotkać". Zdjęcia do "Aguire" kręcone były w ekstremalnych warunkach amazońskiej dżungli. Legenda głosi, że Herzog z bronią w ręku zmuszał Kinskiego do grania. Ten zaprzeczał, a w swojej skandalizującej biografii "Ja chcę miłości!" napisał: "Nienawidzę Wernera Herzoga, tego mordercy! Powinien zostać żywcem rzucony na pożarcie krokodylom. Nie! Raczej niech czerwone mrówki nasikają mu kwasem w oczy, zeżrą mu jaja, spenetrują dupę i wyjedzą flaki! Zasłużył na zarazę! Syfilis! Malarię! Żółtą gorączkę! Trąd! Im okropniejszych życzę mu śmierci i im bardziej traktuję go jak śmiecia, tym trudniej jest mi się od niego opędzić!". A jednak to właśnie Herzog utrwalił legendę Kinskiego jako "genialnego szaleńca". Kinski zagrał w "Woyzecku", "Nosferatu", "Fitzcarraldo". I w każdym z tych filmów był po prostu sobą, a jego zwierzęca intensywność bycia przed kamerą dawała zadziwiające rezultaty. Z planu "Cobra Verde" Kinski uciekł. Po jego śmierci Herzog poświęcił mu dokument "Mój ukochany wróg". Pokazał w nim Kinskiego jako pozera, egotyka nie mogącego znieść chwili, gdy nie jest w centrum zainteresowania, ale zarazem dał wyraz swej fascynacji człowiekiem, który we wspomnieniach jawi mu się jako piękny, kolorowy motyl.
Dla Kinskiego wieczór w Deutchlandhalle był jednak ważniejszy od wszystkich filmów, w których zagrał. Choć krytyka uznała go za błazna pozującego na Chrystusa, dzięki setce osób, dla których mógł późną nocą wreszcie wygłosić całą swoją Ewangelię, i którzy słuchali go w napięciu jak nikt przedtem, przeżył, jak wspomina jego żona Genevieve Minhoi, jedyne w swoim życiu objawienie, jedną chwilę sacrum. Spektakl "Jezus Chrystus zbawiciel" stał się niemal jego obsesją. Nazywał go swoim "najważniejszym przemówieniem", w kółko oglądał nakręconą na 16-mm taśmie dokumentację swego występu. W "Ja chcę miłości" wspominał występ: "Jestem tu, żeby opowiedzieć najbardziej poruszającą historię w dziejach ludzkości: historię życia Jezusa Chrystusa.
Nie, nie tego Jezusa ze szpetnych kolorowych obrazków. Nie tego o chorobliwie żółtej skórze, z którego obłąkane społeczeństwo zrobiło największą kurwę wszech czasów, perwersyjnie i bez płci wlokąc za sobą na krzyżach jego padlinę. Nie mówię o boskiej paplaninie, o płaczliwych pieśniach kościelnych. I też nie o Tym Chrystusie, którego zgniłe pocałunki brutalnie budzą dziewczynki przed pierwszą komunią z lubieżnych snów, by potem siusiając, umierały ze wstydu i obrzydzenia.
Mówię o innym człowieku: niespokojnym, tym, co każe nam się zmieniać - teraz i zawsze! O poszukiwaczu przygód, nieustraszonym, wolnym. O tym najbardziej nowoczesnym z ludzi, który raczej pozwoli się zmasakrować, niż zgnije żywcem zarazem z innymi. Mówię o tym człowieku, który jest taki, jakimi sami chcielibyśmy być. Ty i ja."
Oglądając zmontowany z tego materiału film Geyera wciąż, tak jak w 1971 roku nie sposób oddzielić Kinskiego - aktora od Kinskiego - człowieka i od Kinskiego - legendy. Dziś jego biblijny monolog nie wywołałby pewnie aż takich emocji. Ale we współczesnej kulturze Kinski odnalazłby się pewnie lepiej niż wtedy, swymi skandalicznymi prowokacjami idealnie wpisałby się w mechanizmy medialnej autopromocji. Tyle że w odróżnieniu od wielu współczesnych "gwiazd" miałby co promować.
"Jezus Chrystus Zbawiciel" (Jesus Christus Erloser)
Niemcy 2007; reżyseria: Peter Geyer;
obsada: Klaus Kinski;
dystrybucja: Gutek Film; czas: 86 min
Premiera: 5 grudnia