Na polskie tłumaczenie dzieła Szkvoreckiego czekaliśmy aż kilkadziesiąt lat. Dlaczego tak długo?
Andrzej Jagodziński: "Przypadki inżyniera ludzkich dusz" w oryginale ukazały się pod koniec lat 70. Ja od Szkvoreckich dostałem je w 1986 roku. Powieść mnie powaliła. Natychmiast usiadłem i zacząłem ją tłumaczyć. Wkrótce jednak zorientowałem się, że nie jest to książka, którą można przełożyć linearnie. Najpierw trzeba było wypreparować z niej wszystkie wątki i rozłożyć na czynniki pierwsze. W dodatku każda z postaci ma swój język: jest np. język czechoamerykański, ale jest i gwara lat 40. i 50. Początkowo przetłumaczyłem około 300 stron. Te fragmenty ukazały się w książce będącej wyborem tekstów Szkvoreckiego zatytułowanej "Wyjątki z autosztambucha", która ukazała się w 1988 r. nakładem jednego z niezależnych wrocławskich wydawnictw.
A potem?
Przyszedł rok 1989, zacząłem pracować jako dziennikarz, zostałem korespondentem w Pradze i Bratysławie, potem byłem dyrektorem Instytutu Polskiego w Pradze. A "Przypadki..." to książka, która wymagała wierności i absolutnego oddania na przynajmniej rok. Wróciłem do niej dopiero w 2007 roku.
Co najbardziej ceni pan w "Przypadkach..."?
Dla mnie jest to opowieść o kraju, w którym żyłem. W normalnym, demokratycznym państwie żyję stosunkowo od niedawna. Z drugiej strony nie jest to powieść nostalgiczna.
Jak czyta się ją dzisiaj?
W czasach, kiedy weryfikujemy przeszłość i próbujemy się z nią rozliczać, nabiera innych znaczeń. Przyznam, że bardzo mi przeszkadza chęć rewanżu i nienawiść, która pojawia się w momencie, gdy próbujemy uporać się z przeszłością. W "Przypadkach..." nie ma nienawiści, choć Szkvorecky opowiada straszne historie swoich bohaterów. To czeskie spojrzenie jest mi bardzo bliskie. W tej książce nie ma lekceważenia ofiar ani gloryfikowania zbrodniarzy. Ale jest ironia, która łagodzi ból. I łagodzi ostrza pojedynków, które dziś są zupełnie bezsensowne.
"Przypadki..." to powieść ceniona również za formę.
W pewnym sensie jest to montaż filmowy. Szkvorecky, dokonując bilansu kilkudziesięciu lat swojego życia w Czechach i na emigracji, spisał rozmaite historie. Potem je pociął i rozłożył na dywanie, by złożyć w nową całość. Ale jest też struktura muzyczna. Tu jest tak jak w muzyce jazzowej: ktoś podaje motyw, pozostali improwizują. Pozornie niezwiązane ze sobą wątki zaczynają współgrać, tworzą harmonię.
Szkvorecky to przecież wielki miłośnik jazzu...
Jak sam o sobie napisał, jest saksofonistą, który nie odniósł sukcesu. Jazz jest jednak obecny w każdej jego książce. W "Inżynierze ludzkich dusz" jazz jest odskocznią od brutalnego świata, od paranoi czasów okupacji czy stalinizmu.