"Zaginiony symbol"
(oryg. "The Lost Symbol")
Dan Brown
przeł. Zbigniew Kościuk
Wyd. Albatros/Sonia Draga 2010
Ocena 2/6



Czy Dan Brown jest antychrystem? To niewykluczone, zważywszy na upodobanie, z jakim powtarza czytelnikom Zaginionego symbolu sławne wezwanie bogami jesteście. Gdyby więc tak było i Dan Brown okazałby się istotnie zapowiadanym od 2000 lat antychrystem, to przynajmniej stałoby się jasne, jak pisarz równie przeciętny mógł zyskać równie niebotyczną sławę, a do rozwiązania pozostałyby nam już tylko zagadki Trójkąta Bermudzkiego, Meteorytu Tunguskiego oraz Wielkiej Stopy.

Możliwe też, że Dan Brown podpisał pakt z Mefistem niczym doktor Faustus, ale z pewnością nie oddał duszy diabłu za talent pozwalający stworzyć arcydzieło. „Zaginiony symbol” to utwór pod każdym względem poprawny. Zgodnie z regułami gatunku na samym początku książki dowiadujemy się, że profesor Langdon dba o kondycję fizyczną. Niby drobiazg, a przecież istotny: Langdon – uczony tej miary, co sławny amerykański archeolog, doktor Indiana Jones – zmuszony jest przez blisko 600 następnych stron biegać po całym Waszyngtonie. Z niemniejszą pedanterią Dan Brown wyjaśnia powody, dla których pewien straszliwy złoczyńca mógł zostać członkiem tak zacnego stowarzyszenia, jak zakon wolnomularski. Masoni – Brown powtarza to kilkukrotnie – chętnie biorą łapówki. Za pieniądze gotowi są nawet kupczyć najwyższymi urzędami swego bractwa. Nie czynią jednak tego z niskich pobudek, bo z niskich pobudek, jak zapewnia Brown, nie czynią niczego. Bywają natomiast przekupni dlatego, że są notorycznymi filantropami.








Reklama

Dalej dowiadujemy się, że poza działalnością dobroczynną wolnomularze zajęci są pilnowaniem sekretów, które – o ironio – strasznie chcieliby ujawnić, gdyż oświecenie świata i postęp ludzkości bardzo leżą im na sercu. Z kolei złoczyńca, który niczym wilk wtargnął się do masońskiej owczarni, pragnie wykraść te sekrety, ale właśnie po to, by świat nigdy ich nie poznał. Co dziwniejsze, podobny cel przyświeca amerykańskim tajnym służbom, które usiłują go powstrzymać, a którymi sterują... masoni. Można się w tym trochę pogubić. Jednak zapewniam – wszystko logicznie się ułoży. Trochę jak w starej wolnomularskiej zasadzie, którą Brown nieustannie przytacza: Ordo ex chao, “Ład z Chaosu”. A trochę jak w socrealistycznej powieści o przodownikach pracy, w której po pokonaniu dywersantów można już bez przeszkód budować lepsze jutro. Wróćmy jednak do złoczyńcy.

Mal’akh jest wyznawcą Aleistera Crowleya - XX-wiecznego okultysty, satanisty i przez pewien czas także wolnomularza z najwyższym, 33. stopniem wtajemniczenia w rycie szkockim. Ze wszystkich sił stara się też zewnętrznie upodobnić do postaci wytatuowanego Dartha Maula z pierwszej części „Gwiezdnych Wojen” Georga Lucasa. Sam Mal’akh mógł nie być świadom tego ostatniego długu. Brown jednak już na pewno był. I dobrze, bo dzięki temu wszystko staje się jasne. Masoni Browna są rycerzami Jedi. Ich wytatuowany przeciwnik to zdradziecki, mroczny lord Sithów. Coś jednak różni naszego „Dartha Mal’akha” od Lucasowskich prototypów, będących prawdziwymi wirtuozami spisku, rozpisanego na całe wieki galaktycznej historii. Coś, co nie świadczy dobrze o Brownie jako autorze thrilerów konspiracjonistycznych. Mal’akh bowiem, nie chcąc dopuścić do oświecenia ludzkości, także obmyśla perfidną intrygę. Jest ona wszelako tak perfidna i tak skomplikowana, że tylko zaskakująco duża liczba zupełnie przez niego nieplanowanych zbiegów okoliczności pozwala intrygę tę doprowadzić w ciągu jednej nocy do finału. Oczywiście finału zdradzić nie możemy. Owa wiedza, jak każda wiedza tajemna, ma swoją cenę. W wypadku „Zaginionego symbolu” cena ta wynosi 44 złote i 90 groszy. Ale to i owo da się ujawnić.



Po pierwsze, lektura „Zaginionego symbolu” uzmysławia nam prostą prawdę: Nasza epoka, uważająca się za nieskończenie lepszą od minionych, zgrzeszyła pychą. Nie dlatego, że – jak powtarza nieustannie Brown – dzisiejsze odkrycia naukowe są tylko niedoskonałym cieniem mądrości starożytnych. Ale dlatego, że każda epoka, również nasza, ma swoje własne gusła i zabobony. Ma też swoich dewotów.

Po drugie, sekret ujawniony nie tylko traci magiczną moc, ale co gorsza, może wzbudzić pusty śmiech, więc nie należy ujawniać go w tak prostoduszny i naiwny sposób, jak to uczynił w swej powieści Brown. Gdyby autor „Zaginionego symbolu” miał odrobinę prawdziwego talentu literackiego, którego nie posiada, być może potrafiłby zostawić czytelnika w stanie miłej niepewności. Może nawet skłoniłby go do zadumy. Zamiast tego zwykły, trzeźwo myślący śmiertelnik, zapoznawszy się z całą fabułą, może dojść do wniosku, jakże odległego od wzniosłych i misjonarskich intencji Browna. Uzna bowiem, że stracił tylko czas obserwując bieganinę przypominającą harcerskie podchody albo modne niegdyś także u nas biegi na orientację, by na końcu usłyszeć kilka, niekoniecznie zresztą prawdziwych, komunałów.

Ale naprawdę zabawne w książce Browna jest coś innego. Komunały te dla Amerykanów są równie łatwo dostępne i równie pospolite, jak masońskie breloczki, czapeczki lub kubki do kawy, które można bez trudu kupić także przez internet. W Polsce komunały owe, znane dotychczas tylko za pośrednictwem alarmistycznych i demaskatorskich publikacji antymasońskich, mogą wywrzeć przynajmniej na niektórych spore wrażenie, skoro zostały wypowiedziane z tak egzaltowaną aprobatą. Na taki coming out istotnie przygotowani nie jesteśmy. Utopijne zapowiedzi Browna, że już wkrótce nadejdzie czas, gdy zjednoczona ludzkość dzięki pozytywnemu myśleniu będzie mogła wpływać na materię, w nas wywoła przekorne pytanie o to, co stanie się z tymi, którzy nie zechcą myśleć pozytywnie. W końcu przez kilkadziesiąt lat przerabialiśmy lekcję zbiorowego pozytywnego myślenia, która Amerykanom została oszczędzona. Podejrzewam jednak, że w Polsce „Zaginiony symbol” zostanie zapamiętany raczej z powodu maksymy “bogami jesteście” i stanie się tak nawet w przypadku, jeśli najnowsza książka Browna nie wywoła już tylu prasowych komentarzy, co „Kod Leonarda da Vinci”.

Wezwanie do samoubóstwienia człowieka to kwestia drażliwa. Bodaj czy nie najbardziej w sporach o wolnomularstwo. Realni masoni pytani, czy przemiana ludzi w bogów jest celem ich organizacji, reagują zazwyczaj drwiną lub zniecierpliwieniem. Osobiście, mimo dydaktycznych wysiłków Browna, nadal nie wiem nawet, co owo wezwanie praktycznie miałoby oznaczać. Natomiast wolnomularze i ich zagorzali przeciwnicy sprawiają wrażenie, jakby wiedzieli, o czym mówią, chociaż nie możemy mieć pewności, czy rzeczywiście mówią o tym samym. Jakkolwiek by nie było, czytając powieść Browna można dojść do wniosku, że apoteoza zazwyczaj i tak kończy się apokolokyntozą. Zamiast w boga człowiek przemienia się w dynię, jak powiadali starożytni, których mądrość autor „Zaginionego symbolu” tak wysoko sobie ceni.