Czy pisanie sequela książki, która była dużym sukcesem, to nie zbyt proste rozwiązanie?

Inga Iwasiów: Kiedy kończyłam pisać „Bambino”, miałam wrażenie, że to nie jest zamknięcie. Gdybym była z zawodu pisarką, to znaczy gdybym miała więcej czasu na pisanie, powstałaby od razu kilkusetstronicowa powieść o całym powojniu w Szczecinie. Oczywiście, można mi zarzucić pójście na łatwiznę, chęć zdyskontowania sukcesu. Problem w tym, że ja nie mam poczucia sukcesu. Na pewno zainteresowanie powieścią zmotywowało mnie do pisania, jednak opowiadanie historii Magdy, bo od niej zaczynam drugą książkę, traktuję jak osobistą sprawę, rozgrywkę między mną a biografiami ludzi reprezentującymi to, co uważam za najistotniejsze w ostatnim półwieczu. Załóżmy, że „Bambino” miałoby krytyczne recenzje – i tak musiałabym zamknąć tę grę o narracje, bohaterów, grę z sobą. Zresztą jestem przygotowana na krytyczny odbiór.

Reklama

Udało się pani znaleźć dystans do współczesności?

No cóż. Jednak większość narracji dzieje się w retrospekcji, w nawrocie do lat 80., w snach, przewidzeniach. Sceny współczesne natomiast dotyczą głównie życia środowiska, które świetnie znam, więc tak czy owak nie będę do niego miała dystansu. Kiedy mówiłam o tej niemożności, miałam na myśli raczej pospieszne zamykanie w prozie zdarzeń takich jak te ostatnie – katastrofa pod Smoleńskiem, żałoba, Wawel. Bez dystansu mogę je wtłoczyć w gotowe konwencje, poddać schematyzacjom. Poza tym autorki kłamią na temat swojego pisarstwa, to prawidłowość psychologiczna. Sama nie wiem, do czego byłabym zdolnawpisaniu, co jeszcze napiszę, jak oceniać to, co już napisałam. I bardzo dobrze – gdybym w pełni panowała nad tym procesem, byłabym producentką, a ja chcę stać po stronie sztuki.

I angażować się całym życiem w pisarstwo? Bo według pani słów to recepta na dobrą literaturę, która może nawet pomóc pokonać niedociągnięcia warsztatowe. Rozumie pani przez to jakiś rodzaj życiopisania, które uprawiali poeci przeklęci? Bo to chyba dziś niemożliwe. Pisarz jest częścią machiny marketingowej.

Powiedziałam, że zaangażowanie pomaga pokonać niedociągnięcia? Jeśli tak, muszę to odwołać. Na braku takiej zależności polega dramat nieuleczalnego grafomana: pisze całe życie i nic z tego nie wynika. Natomiast faktycznie wyznaję staroświecką, freudowską i modernistyczną koncepcję pisarstwa jako najważniejszej aktywności życiowej. Nie życiopisania, ponieważ nie przeżywam na jawie swoich pisarskich snów, nie indukuję sytuacji fikcyjnych, żyję na trzeźwo, jestem nadobowiązkową realistką. Oddałam się literaturze, wybierając zawód literaturoznawczyni, nie robię nic (prawie nic, bo mam też obowiązki urzędnicze) poza roztrząsaniem sensów i bezsensów literatury.

Wreszcie sama zaczęła pani pisać.

Reklama

Od „Smaków i dotyków” upuszczam sobie krwi, żeby dotrzeć do emocji moich bohaterek i bohaterów, zrozumieć ich światy, zainicjować dialog z czytelnikami. Inną rzeczą jest wykonywanie zawodu pisarki. Cóż, nie mam na to czasu. Chciałabym móc tylko pisać, a potem jeździć na spotkania autorskie, ale nic z tego. Za późno na tak radykalną zmianę w życiu.

Może więc to i zawód na pół etatu, ale poważny. Określa go pani nawet jako tragiczny bagaż.

Ale nie utożsamiam tragicznego bagażu z misją, geniuszem czy autorytetem. No, może odrobinę z misją. Gdyby to były synonimy, żylibyśmy w świecie przednowoczesnym. Misja – dla mnie – polega na tym, żeby się upierać przy swoim, pisać trochę na przekór oczekiwaniom, modom, wywlekać spod podszewki rzeczywistości sprawy nieoczywiste. Poza tym to bardzo osobiste pytanie, bo ostateczną odpowiedzią jest autor, nie świat. Ja piszę, żeby znaleźć i rozbroić bolesne ładunki i nie liczę na tych czytelników, którzy boją się konfrontacji z bólem w sobie, bo tak działa narracja empatyczna – moje wspólnictwo z bohaterami przechodzi na czytelnika. Albo nie, jeśli czytelnik nie ma ochoty.



Bohaterowie „Bambino” byli uwikłani w powojenny system, w politykę. Bohaterowie „Ku słońcu” – mimo że żyją w demokratycznym kraju – wcale nie są wolni od uwikłań, tyle że zupełnie inna ich natura. Mamy tu kłótnie o komunizm, lustrację, edukację…

Bohaterowie „Ku słońcu” reprezentują tych, którzy pozornie zyskali na transformacji. Pozornie, bo jednak ich życiowe kariery zatrzymują się na pewnym, powiedzmy – lokalnym – poziomie. Profesor Małgorzata, chociaż mogłaby robić międzynarodową karierę, woli swój mały gabinet i swoją skandaliczną miłość. Tomek, jak jego teść, odsuwa się od polityki. Magda żyje jakimś niedopowiedzianym życiem na emigracji. Otóż wszyscy ci moi bohaterowie są z kasty wątpiących, wybierających po swojemu, przyzwoitych. Uczestniczą wsporach, owszem, uczestniczą też w zmienianiu rzeczywistości, ale mają wspólną cechę – nie zależy im na doraźnych zwycięstwach, pamiętają o dawnych ideałach. Na pozór to nie oni reprezentują podzielone grupy społeczne, a właściwie są tymi, którzy pozostają, gdy wykreślimy jakiś diagram podziału. Moim zdaniem reprezentują większość, bo obraz podziałów wyznaczają medialne debaty, a życie ludzkie toczy się po innych torach.

A dlaczego profesor Małgorzata wstydzi się fascynacji amerykańskimi serialami?

Rzeczywiście, Małgorzata ukrywa ją. W „Ku słońcu” próbuję działania ironii, która bywa też autoironią. Takich tajemnych przyjemności jest w powieści więcej, nie wszystkie równie niewinne.

Czyli wynika to z pani osobistej niechęci do popkultury?

Oczywiście nie jestem twardogłową intelektualistką – doceniam inspiracje popkulturowe, zwłaszcza w filmie, w muzyce, w sztukach wizualnych. Te, które wychodzą od zniekształcenia, krytycznego przetworzenia. Czym innym jest jednak życie w swoich czasach, a więc na styku kultury masowej i popularnej, a czym innym dokonywanie dla siebie wyborów, choćby sposobu funkcjonowania w obiegu społecznym. Od dawna wiadomo, że szukając nowych sposobów kontaktowania się z odbiorcami, trzeba nie tyle ulegać, ile kształtować kanały i języki komunikacji, zachowując ostrożność, bo pokusa zostania gwiazdą popliteratury jest duża.

Właśnie. O polskiej literaturze współczesnej często wypowiadała się pani krytycznie, ganiąc ją za wesołkowatość i pozorną bezwartościową atrakcyjność. Czy coś się w tej sprawie ostatnio zmieniło?

Czytałam niedawno starą książkę Eco „Apokaliptycy i dostosowani”, zadziwiająco aktualną. Jest tam podrozdział o tym, jak rozpoznać kicz. Można by ten przepis zastosować do wielu tekstów współczesnych. Zwłaszcza połączenie pozorów awangardowości z oczywistością przesłania, co w polskiej tradycji literackiej oznaczać może kręcenie się wokół Gombrowicza, jest trudne do szybkiego zidentyfikowania. No więc nadal nie lubię wesołkowatości, a podwójnie nie lubię prozy dla kobiet pisanej jak dla dzieci. Na szczęście literatura cały czas się zmienia, teksty przyrastają, opublikowane dawniej znaczą coś innego. W ciągu ostatniego roku bardzo ważne były napisane przez kobiety książki autobiograficzne – mam na myśli zwłaszcza Ewę Kuryluk i Andę Rottenberg – które w zestawieniu z tym, co dzieje się w kinie polskim, pokazują ponowne otwarcie i żywotność tego nurtu.

Czy jednak uznanie, że za mało było powieści realistycznych przedstawiających wzorce, z którymi kobiety mogłyby się utożsamić, nie prowadzi do pisania książek z tezą?

Literatura pełni także funkcje tożsamościowe. Ja wolę, żeby kobiety utożsamiały się z powieścią z tezą, pokazującą inne możliwości życiowe niż popularna proza dla kobiet, przekonująca, że trzeba kupić nowe kosmetyki i znaleźć nowego męża. Inna rzecz, że zatarły się kryteria i to, co czytelne, rozpoznawalne (na przykład w perspektywie feministycznej), najłatwiej znajduje poklask.

Doktorant Marek, bohater pani powieści, uwodzi swoją profesorkę „na Hildegardę”. Okazuje się bowiem, że oboje są zainteresowani pismami tej tajemniczej kobiety. Czy na to naprawdę można kogoś poderwać?

Można, można, wiedzą to zawodowi czytelnicy!

>>> Przeczytaj recenzję "Ku słońcu"