Prilepin mógłby obdzielić swoją – dość kontrowersyjną, przyznajmy – biografią co najmniej paru trzydziestoparoletnich rówieśników. Ten uznany współcześnie rosyjski pisarz i dziennikarz (ur. 1975) zdążył być już zawodowym dowódcą oddziału wojsk specjalnych (ergo, najemnikiem) podczas obydwu wojen czeczeńskich (1996 i 1999), „nacbolem”, czyli działaczem opozycyjnej, zdelegalizowanej Partii Narodowo-Bolszewickiej Eduarda Limonowa, jak również dziennikarzem, laureatem wielu nagród literackich oraz ojcem rodziny z trójką dzieci.

Reklama

Nie wnikając w osobliwości jego drogi życiowej, z pewnością można powiedzieć, że wiele z istotnych dla dzisiejszej Rosji wydarzeń mógł obserwować na żywo, a nawet brać w nich udział. A potem przekuć je na prozę. Z korzyścią dla prozy, bo Prilepin talent posiada zdecydowanie nieprzeciętny. Mogliśmy się o tym przekonać, czytając wydanego u nas w 2008 roku „Sańkję” – jego drugą powieść, rzecz o współczesnych rosyjskich rewolucjonistach, wybitną literacko historię rozpaczliwego buntu, bardzo nowoczesną, a jednocześnie mocno inspirowaną Turgieniewem czy Dostojewskim.

Prilepin, posiłkując się własnymi doświadczeniami z działalności w partii „limonowców”, specjalizującej się w ostrych politycznych happeningach, nie napisał politycznej agitki, ale gorzką książkę o postsowieckiej Rosji. Ukazujące się na dniach „Patologie” – głośny debiut Prilepina z 2004 roku – to powieść o wojnie w Czeczenii, widzianej z perspektywy młodego żołnierza specnazu, Jegora, będącego najpewniej alter ego samego autora.

„Za granicą często pytają mnie, czy zacząłem pisać ze względu na syndrom czeczeński, czy chciałem opisać swoje przeżycia w prozie, uporać się ze swoim stanem psychicznym. Ale to nie tak. Traktowałem pisarstwo jako zabawę” – mówił Prilepin w wywiadzie. No cóż, jeśli tak istotnie było, „Patologie” prezentują szczególne podejście do literackiej zabawy. Bo wojna przedstawiona w tej książce jest okrutna, fizycznie obrzydliwa i z gruntu pozbawiona jakiegokolwiek sensu. Podobnie jak w przypadku „Sańkji”, tak i tu pisarz staje się nietypowym kontynuatorem prozatorskiej tradycji – rosyjska literatura po II wojnie światowej stała się mocna w batalistyce.

Jednak u Prilepina nie ma bohaterstwa, jest za to szaleństwo, bezhołowie, narastający absurd, orgia zabijania. Ale z drugiej strony, co odkrywcze i ciekawe, specnazowcy w gruncie rzeczy nie marzą o powrocie do domu – większość z nich nie ma dokąd wracać. Wojna to sposobność, by uciec od swojego dotychczasowego życia, wcielić się w kogoś innego, a wreszcie – przekroczyć samego siebie (także w aspekcie moralnym) i narodzić się na nowo.

Zachar Prilepin jest pisarzem inteligentnym: nie dąży do nakreślenia jednoznacznego obrazu, nie buduje oczywistych alegorii – koszmar, nie przestając być koszmarem, może budzić tu fascynację; to, co brutalne, podłe, brudne, jest jednocześnie piękne, ale rodzajem piękna chorego i wynaturzonego.

Stąd chyba tytuł – „Patologie” – oraz fatalistyczna wizja ludzkiej (a właściwie męskiej) natury, która, jeśli się jej nie powstrzyma, dąży do ekstremum, skazując siebie i innych – przyjaciół, wrogów – na zagładę. Ta powieść wolno się rozpędza, ale od początku przeczuwamy, jak musi się skończyć – owa zasada dotyczy tak samo horroru z gatunku slasherów, jak współczesnej, pozbawionej złudzeń, powieści batalistycznej. Końcowe sekwencje książki to prawdziwy danse macabre – ekstatyczny balet śmierci. Po przeczytaniu ostatniej strony „Patologii” skonstatowałem, że po plecach cieknie mi strużka zimnego potu i stwierdziłem, że Prilepin jest naprawdę świetnym pisarzem. Ale trochę też przerażającym.