Mam wielką słabość do literatury podróżniczej. Ale nie dlatego, jak by się mogło zdawać, że pozwala ujrzeć cudzymi oczami miejsca, których nigdy się samemu nie zobaczy. Do tego celu w zupełności wystarczy jakiś krajoznawczy kanał w kablówce, a w nim programy, w których spoceni Angloamerykanie (albo, co gorsza, Wojciech Cejrowski) przedzierają się przez dżunglę i żrą gulasz z węża. Nie wiem dlaczego, ale moje współczucie kieruje się w takich momentach przeważnie w stronę kamerzysty.

Reklama

Mam wielką słabość do literatury podróżniczej za jej niezdecydowanie, które można nawet uznać za pozę – ani to fikcja, ani reportaż, ani pamiętnik, choć chciałaby uchodzić za wszystkie trzy gatunki jednocześnie. Niby opowiada się tu o faktycznie odbytej wędrówce, ale przecież w tle zawsze istnieje autor wertujący swoje notatniki i od nowa kreujący przeżyte sytuacje. Ani trochę mnie nie obchodzi, dokąd podróżuje narrator. Może jechać do Władywostoku albo iść do Radomia. Ważny jest sam akt anonimowego przemieszczania się, chwilowej obserwacji, ironicznego komentarza, samotniczej izolacji w tłumie. Dłuższe postoje wiążą z miejscem, burzą sens wędrówki.

Współczesna literatura podróżnicza powinna mieć coś z filmu pornograficznego, w którym obcy ludzie spotykają się w przelocie i przez przypadek, i to wystarcza, by poszli do łóżka, ale nie buduje żadnej relacji. Niewykluczone zatem, że jestem idealnym czytelnikiem „Wielkiego bazaru kolejowego”, jednej z najważniejszych (i najlepszych) książek, jakie w XX wieku napisano o podróżowaniu.

Mamy rok 1973, 32-letni Amerykanin Paul Theroux wyrusza z Londynu na czteromiesięczną wyprawę przez Azję. Zamierza w miarę możliwości pokonać całą planowaną trasę pociągami. A trasa jest, nie da się ukryć, ambitna: wiedzie przez Turcję, Iran, Pakistan, Indie, Birmę, Tajlandię, Wietnam, Japonię i Syberię z powrotem do Europy. Theroux zaś nie ma żadnych w zasadzie ambicji krajoznawczych – chce jechać, być w ciągłym ruchu, skupić się na samym akcie pokonywania rozległych przestrzeni, z ludźmi jako jeszcze jednym, być może zresztą najważniejszym, elementem mijanego krajobrazu. Ale to nie jest literatura medytacyjna: autor ma zbyt wiele dystansu do siebie i świata, by rozpuścić się w podróżowaniu jak tabletka w wodzie.

„Wielki bazar kolejowy” przypomina w swojej narracji raczej o ponad dekadę późniejsze filmy Jima Jarmuscha – wyciąga z rzeczywistości to, co większość opowieści zwykła pomijać; tę massę tabulettae życia, składającą się z milczenia, czekania, gapienia się przez szybę, zdawkowych rozmów o niczym. Przy okazji Theroux daje nam mnóstwo fascynujących scen rodzajowych układających się w portret epoki. Na Wschód ciągną wówczas tabuny lekko już spóźnionych dzieci kwiatów, zaś Europejczycy chętnie dzielą się z narratorem swoimi wyobrażeniami o Azji – naznaczonymi piętnem pogardliwego kolonializmu oraz uroczej ignorancji.

Indie w „Wielkim bazarze...” nie są jeszcze rosnącym jak na drożdżach gospodarczym imperium, lecz amorficzną krainą ledwie kontrolowanego chaosu, napędzanego przez religijny mistycyzm i pozostałości po brytyjskiej biurokracji. Najbardziej wstrząsający fragment książki dotyczy chyba jednak południowego Wietnamu zrujnowanego przez absurdalną wojnę. Zabawne przerażenie budzi w autorze ówczesna Japonia – „Japończycy, niestrudzeni, jeśli chodzi o pracę, osiągnęli taki punkt seksualnego wyczerpania, że perwersyjną przyjemność sprawiało im oglądanie aktów, w których sami nie mieli ochoty uczestniczyć”. Końcowe epizody związane z podróżą przez radziecką Syberię mają zaś siłę skeczów Monty Pythona. Paul Theroux powraca na polski rynek po kilkunastu latach nieobecności. Może tym razem zagości u nas na dobre – bardzo bym sobie tego życzył.