Nic na to nie poradzę, ale dla mnie teatr Głowackiego nie ma twarzy pisarza, ale Janusza Michałowskiego. Był luty 1993 roku, warszawski Teatr Ateneum, prapremierowe przedstawienie "Antygony w Nowym Jorku". Na scenie zamazana ławka jak w nowojorskim Tompkins Square Park, w głośnikach "Strangers In The Night" Sinatry. Inscenizuje Cywińska, grają Talar, Fronczewski, Ciunelis i Michałowski właśnie.

Reklama

Rola w rolę świetne kreacje, reżyseria w idealnych proporcjach odmierzająca elementy komiczne i wzięty z antyku tragizm. Mocny teatr, ale pamiętny przede wszystkim dzięki Michałowskiemu. Był Saszą - rosyjskim Żydem, niegdyś malarzem, intelektualistą, który swoje wie (zobaczył, przeczytał, przeżył), a teraz dogorywa wśród homlesów od pershinga do pershinga. Znajduje w sobie przyzwoitość, a nawet koślawą szlachetność, by pomóc Anicie - portorykańskiej Antygonie - w pochówku przyjaciela. Próbuje jeszcze wierzyć, że można uciec. Tą wiarą zaraża dziewczynę. Ale gdy dojdzie co do czego, w krzakach zgwałcą ją inni bezdomni. Sasza słyszy jej krzyk, ale jest zbyt pijany, by się ruszyć. Zbrukana Antygona straci złudzenia. A on kiedyś na tej ławce zdechnie.

Nie tylko Jan Kott, który zestawił "Antygonę..." z "Do piachu" Różewicza i "Emigrantami" Mrożka, uważa ją za najlepszą sztukę Głowackiego. Nigdzie indziej nie udało się pisarzowi tak idealnie złączyć śmiechu z płaczem, bólu z farsą, goryczy ze współczuciem. I Michałowski z okoloną siwym zarostem twarzą wschodniego mędrca, obdarzonego jakąś nadświadomością jurodiwego, był tu idealnym medium. Jego Sasza stawał się bowiem wcieleniem wielkiego tematu Głowackiego - opowieści o ludzkim tchórzostwie i małości, za które nie w pełni jednak ponosimy odpowiedzialność.

"Antygona w Nowym Jorku" nieprzypadkowo chyba otwiera wydany właśnie tom dramatów Głowackiego "5 1/2", skupiając jak w soczewce najlepsze cechy jego pisarstwa. A więc owo wyważenie śmiechu z rozpaczą, tak by powstała komedia o rozpaczy, jak mawiał sam autor. I jeszcze konkret miejsca oddany tak wiernie, że niemal czuć zatykający nozdrza odór. I zmysł obserwacji, i słuch na brudny język współczesności. Świetnie się to czyta i z satysfakcją słyszy ze sceny. Szczególnie kiedy wiadomo, że Głowackiemu nie chodzi tylko o efekt. A i tak bywa niestety.

Reklama

Skoro niniejsze zestawienie wszystkich sztuk autora "Kopciucha" nosi matematyczny tytuł "5 1/2", przez chwilę pobawmy się w matematykę. W moim prywatnym meczu Głowackiego pisarza z Głowackim zręcznym kuglarzem wynik brzmi 3 i 1/2 do 2. Czytam na nowo "Polowanie na karaluchy" o parze polskich emigrantów, którzy w kolejną bezsenną nowojorską noc rozliczają się z życiem i czuję, jak są autorowi bliscy. Pisarz czyni ze swej sztuki coś na kształt emigracyjnej "Kartoteki", znów z łóżkiem w centrum scenicznego świata. Spod niego niczym tytułowe insekty wypełzają osaczające bohaterów postaci. W "Kopciuchu" spod publicystycznie brzmiącej tezy próbuję łowić sylwetki dziewczyn z krwi i kości, poczuć ich niemal fizyczny ból. Jakże trudno pokazać to na scenie.

Wreszcie bodaj dopiero teraz poznaję maleńką "Choinkę strachu", scenariusz bezpośrednio odnoszący się do strajków w Stoczni Gdańskiej w 1980 roku, widzianych jednak z warszawskiej perspektywy dwojga bohaterów. Rzecz w tym, czy jechać do Gdańska, co zrobić z własnym tchórzostwem, czy uda się wykrzesać odrobinę odwagi. Lakoniczna i przenikliwa, świetnie napisana.

"Choinka strachu" to odkrycie. O innych sztukach Głowackiego, tym razem czytanych razem, zdania nie zmieniłem. Wciąż myślę, że "Fortynbras się upił" to tylko błyskotliwie napisana, ale zbyt prosta w wymowie i w sumie dosyć niepotrzebna dramaturgiczna szarada. To prawda, pisarz wprawnymi ruchami przestawia na własnej szachownicy postaci z Szekspirowskiego "Hamleta". Widać, że chce być porównywany z takim chociażby Tomem Stoppardem i jego "Rosencrantz i Guildenstern nie żyją". Jednak wszystko sprowadza się do oczywistej konstatacji, że polityka to szambo, rządzący to skurwysyny, a rządzeni - głupcy. Zostaje tylko kilka zabawnych replik.

Reklama

Mój zdecydowany opór ciągle budzi "Czwarta siostra". Kłopot nie w tym, że Głowacki ukradł ją Czechowowi, bo to bzdura, a większość współczesnej dramaturgii bierze cytaty pełnymi garściami, ale jak owe cytaty wykorzystał. Jest w autorze coś, co pozbawione kontroli dość przykre robi wrażenie. Chęć bawienia publiki za wszelką cenę, najbardziej brutalnymi metodami. "Czwarta siostra" to tej strategii najlepszy przykład. Wszystko tu eksploduje od wątpliwych dowcipów, jest Moskwa, Hollywood, gangsterzy, dziwki, filmowcy, Czeczeńcy. A wszystko ku uciesze gawiedzi, choć pewnie pisarz odpowiedziałby, że po to, byśmy przejrzeli się w krzywym zwierciadle współczesności, pod śmiechem znów dostrzegli rozpacz i ból. Ja ich tam nie widzę, co gorsza, w "Czwartej siostrze" nie widzę też ludzi.

Głowacki prawdziwie przejmujący jest wtedy, gdy ze współczuciem, choć nie bez ironii, nad nimi się pochyla. Próbuje zrozumieć ich strach, ale nie rozgrzesza. Wtedy jego dramaturgia, jak w "Antygonie w Nowym Jorku" czy "Polowaniu na karaluchy" przekracza granice gatunków. Staje się opowieścią, która nie potrzebuje żadnych przymiotników.

I jeszcze jedno. Cały opasły tom wytapetowany jest zdjęciami Głowackiego z wielkimi tego świata i entuzjastycznymi recenzjami we wszystkich jzykach świata. Wpierw budzi to rozbawienie, potem zażenowanie. Po co tego rodzaju klaka pisarzowi tej klasy?


"5 1/2"
Janusz Głowacki, Świat Książki 2007