Ostatnio znów o Lanzmannie zrobiło się głośno. A twórca słynnego "Shoah" w polskiej debacie po raz kolejny wystąpił jako bohater negatywny. Zaczęło się na początku roku, kiedy francuski dokumentalista na łamach "Le Monde" w niewybrednych słowach zaatakował powieść dokumentalną Yannicka Haenela o Janie Karskim. Lanzmann potępił swobodne łączenie historycznych faktów z literacką fikcją, zarzucając "Janowi Karskiemu" fałsz, a nawet obsceniczność. Przy okazji wytknął Polakom antysemityzm, który, zdaniem reżysera, czyni ich współwinnymi Zagłady. Haenel nie pozostawał Lanzmannowi dłużny, twierdząc, iż ten nie rozumie jego powieści ani współczesnej literatury w ogóle, a poza tym, kręcąc "Shoah", dopuścił się manipulacji. Reżyser miał okłamać Karskiego, obiecując, że jego wypowiedzi nie będą wykorzystane w antypolskim kontekście – obietnicy nie dotrzymał, a z kilkugodzinnego wywiadu wybrał jedynie krótki fragment.
Trudno mówić o Lanzmannie bez emocji, on sam jest bowiem specjalistą od windowania ich na najwyższy poziom. To człowiek apodyktyczny, radykalny w sądach, nieskłonny do dyplomacji ani weryfikacji własnych opinii. Uznany za arcydzieło, ponad dziewięciogodzinny „Shoah”, nad którym francuski dokumentalista pracował 12 lat, u nas wielokrotnie był odczytywany jako symbol antypolskich uprzedzeń reżysera, samego zaś Lanzmanna obarczano winą za rozpowszechnienie na świecie wizerunku Polaków jako współodpowiedzialnych za zbrodnie Holokaustu.
Ale i Lanzmann nie miał z Polakami łatwego życia. W latach 80. władza ludowa promowała tendencyjnie zmontowaną wersję filmu skróconą do dwóch godzin (całość można było zobaczyć w nielicznych kinach). Po 1989 roku też nie było lepiej. Nastąpiła eskalacja nagonek, ataków, kalumnii, a konflikt jedynie się pogłębiał. Dlatego wspomnienia francuskiego reżysera to lektura trudna. Wymaga odrzucenia uprzedzeń, emocji, urażonej polskiej dumy, a tego temperamentny autor wcale nam nie ułatwia. "Zając z Patagonii" to przede wszystkim książka fascynująca – "Shoah" zaś, choć w dorobku twórczym Lanzmanna jest dziełem najważniejszym, stanowi ledwie fragment sążnistej biografii francuskiego reżysera.
"Nie jestem ani zblazowany, ani zmęczony światem, mógłbym żyć sto razy i jeszcze bym się nie znużył" – pisze 85-letni dziś Francuz, a jego słowa mogłyby posłużyć za doskonałe motto książki. Bo ze wspomnień Lanzmanna bije jakaś magnetyczna witalność, nawet jeśli twórca nie opiera się pokusie autokreacji i literackiego szołmeństwa. Z narastającym zaciekawieniem czytamy więc o jego młodzieńczych latach, nieudanym małżeństwie rodziców, ucieczce matki do kochanka i w świat artystycznej bohemy, fascynacji marksizmem, latach wojny i działalności w ruchu oporu, powojennych przyjaźniach z Deleuze’em i Sartre’em, zagadkowym związku z Simone de Beauvoir, działalności na rzecz niepodległości Algierii, w końcu – podróżach do Izraela czy Korei. Dopiero finał zostaje zarezerwowany dla "Shoah".
To także opowieść niezwykła: lata dokumentacji, poszukiwań rozmówców, próby nakłonienia ich do mówienia. Lanzmann sam bez ogródek przyznaje, że niejednokrotnie dla swoich celów wprowadzał rozmówców w błąd, a nawet uciekał się do kłamstwa. Nie oceniam tego. Ktoś powie, że prawda o Zagładzie była celem nadrzędnym, a odkrycie jej nie byłoby możliwe bez podstępów i forteli. Trzeba jednak pamiętać, że Lanzmann to także megaloman, często przekonany o tym, że ma wyłączność na artystyczną prawdę. Wobec Polaków nie jest wcale tak bezlitosny, jak mogłoby się zdawać. Ale nie oszukujmy się – ta lektura nie miała być dla nas przyjemna.
ZAJĄC Z PATAGONII | Claude Lanzmann | przeł. Maryna Ochab | Czarne 2010 | 49,90 PLN