To o tyle cenna pozycja, że opowiada z tamtej perspektywy. I nie o polityce. Nie o plenarnych zebraniach, wyznaczaniu celów na następną pięciolatkę. Nie przytacza danych o zbiorach zbóż, liczonych w kwintalach z hektara. Mówi o szczegółach. O pani Maryli, która jeszcze kilka lat wcześniej widziała numer tramwaju, a wzrok traci, wypatrując złodziei w Supersamie. Ech, Supersamu, o którym pisze Szejnert też już dawno nie ma.
Kto wie, o ile ta książka byłaby uboższa bez wstępu autorstwa Mariusza Szczygła; dziś, gdy szczegóły PRL-u zdążyły się w pamięci zatrzeć. To właśnie Szczygieł zwraca uwagę na owe szczegóły, przytaczając zresztą słowa samej autorki. Bywa, że reportaż dawno już wyrzucono na makulaturę razem z gazetą, a jednak ciągle coś z tego tekstu za nami chodzi - to szczegół - zauważyła Szejnert w 2001 roku, dawno po napisaniu reportaży zawartych we "Właścicielach Teksasu". I coś w tym jest, nie bez powodu kierowała działem reportażu tygodnika "Literatura", a potem przez piętnaście lat pełniła tę samą funkcję w "Gazecie Wyborczej".
Nieuczciwe byłoby stwierdzenie, że ten zbiór czyta się łatwo; czyta się go tak, jak powinno się czytać dobre reportaże, bo reportaż to po prostu opowieść o życiu, a tu - jak wiadomo - śmiech przeplata się ze łzami. I tak jest w książce "My, właściciele Teksasu". "Kierownik komisji socjalno-bytowej, towarzysz Ogonowski, powiada, że ludzie są u nas antykluseczkowe, i ma rację" - mówi jedna z kucharek stołówki przyzakładowej w FSO.