Mam taką teorię, że wybuch popularności naszego rodzimego kryminału to znak osiągnięcia przez Polaków pewnej społecznej dojrzałości – związanej z narodzinami od tak dawna wyczekiwanej klasy średniej.
W sumie podoba mi się ta teoria, bo zakłada, że wraz z klasą średnią pojawia się też klasa czytelników, więc może pisanie książek stanie się bardziej sensownym zajęciem. Ale mówiąc serio, kryminał zrobił się u nas naprawdę popularny, kiedy spadła przestępczość. To, co się działo w Polsce pod koniec lat 90. zeszłego wieku, było naprawdę przerażające. Struktury państwa były do tego stopnia słabe, że po serii nagłych zgonów przywódców półświatka pytano, kto właściwie teraz rządzi w tym kraju, skoro nie żyją Pershing, Carrington i Nikoś. Szczęśliwie, dzięki reformom w policji, udało się zwalczyć tę najbardziej spektakularną zorganizowaną przestępczość i zrobiło się znacznie spokojniej. Gdy znikło bezpośrednie poczucie zagrożenia, że ktoś da nam ni stąd, ni zowąd w mordę albo że trafi nas zabłąkana kula, publiczność zapragnęła poczytać o tym wszystkim w powieściach kryminalnych, chcąc poczuć ten dreszczyk emocji, którego już brak w codziennym życiu. To nie znaczy, że w Polsce nie ma przestępczości – choćby mało efektownej przestępczości gospodarczej – ale to już całkiem inny temat.
W „Przejęciu” owe „white collars crimes” zajmują jednak sporo miejsca.
Owszem, ale o tym się strasznie trudno pisze. Z dwóch powodów. Po pierwsze dlatego, że taka na przykład karuzela VAT-owska nie jest szczególnie ciekawa dla czytelnika prozy kryminalnej, a po drugie z tej przyczyny, że większość Polaków nie widzi, jak przypuszczam, nic złego w oszukiwaniu skarbówki i unikaniu opodatkowania.
Reklama
Tak czy inaczej boom na kryminał nie zależy tylko od odbiorców.
Odnoszę wrażenie, że podnosi się czysto literacki poziom polskiego kryminału. Mam taką czytelniczą refleksję, że coraz mniejszy dystans dzieli naszych rodzimych autorów od światowej czołówki. A czasem tego dystansu w ogóle nie ma.
Czy powinniśmy za to słać listy dziękczynne do Skandynawii?
Myślę, że tak. Zresztą to nie dotyczy jedynie Polaków – te podziękowania powinny nadchodzić z całego świata. Ze Skandynawii naszedł ozdrowieńczy impuls, nadzieja dla gatunku, a zarazem rodzaj instrukcji, jak pisać kryminały, żeby nie były to po prostu historyjki o tym, kto kogo zabił. Skandynawów bardziej interesowało po pierwsze pytanie o to, d l a c z e g o ktoś zabił, a po drugie refleksja nad tym, co wynika z udzielonych odpowiedzi.
To były pytania o samą ideologię zbrodni – o jej zewnętrzną, społeczną, moralną motywację.
W dużej mierze to prawda, chociaż z pewnymi wyjątkami. W jednej z najlepszych skandynawskich powieści kryminalnych, czyli w „O krok” Henninga Mankella, sprawca jest immanentnie zły. Inna sprawa, że Skandynawowie jako pierwsi zaczęli podchodzić do kryminału jak do literatury z wysokiej półki, takiej, która służy nie tyle rozrywce, ile krytyce poważnych problemów społecznych. To zaowocowało sukcesem artystycznym i komercyjnym. Weźmy choćby trylogię „Millennium” Larssona – przecież to jest cykl powieści stricte politycznych, silnie lewicowych i feministycznych.
Gdyby ktoś 10 lat temu powiedział mi, że dobre polskie kryminały będą zajmować pierwsze miejsca na listach bestsellerów, tobym nie uwierzył. Tu wtedy była pustynia, a na pustyni oaza zamieszkana przez Marka Krajewskiego.
Markowi Krajewskiemu też powinniśmy słać te listy dziękczynne. To jest facet, który w pojedynkę doprowadził do przełomu, nie tylko odnowił gatunek, ale też sprawił, że wydawcy i czytelnicy z powrotem uwierzyli w kryminał. Dla wszystkich zainteresowanych jego niewątpliwy triumf to był wielki zastrzyk wiary w siebie.
A pan? Dlaczego pan wziął tę robotę? Ona nie jest wcale taka wdzięczna.
Nie potrafię udzielić jasnej odpowiedzi. Piszę, od kiedy pamiętam. To się długo nie udawało, mam na koncie parę porażek.
To się prawie nigdy na początku nie udaje. A jeśli się udaje, jest mocno podejrzane.
Teraz już to wiem, wtedy nie wiedziałem – skręcało mnie z zazdrości, kiedy czytałem o rozmaitych głośnych debiutach młodych autorów. Był też taki moment w moim życiu, kiedy napisałem, jak mi się zdawało, ważną książkę, też po części kryminalną, i byłem z niej strasznie dumny. Nikt nie chciał jej wydać, wszyscy bardzo grzecznie odmawiali. I całe szczęście, że nikt jej nie wziął! Byłbym spalony.
To było takie formacyjne doświadczenie, czyż nie?
Przede wszystkim bolesne. Ale wtedy właśnie zrzuciłem z barków jakiś potężny ciężar – nabrałem przekonania, że może nie trzeba oferować światu wielkiej, przełomowej, pokoleniowej powieści, ale wypada zmierzyć siły na zamiary i spróbować czegoś nieco skromniejszego. W ten sposób powstał „Podpalacz”, pierwsza książka serii. Dopiero kiedy pozbyłem się pychy, zacząłem w miarę dobrze pisać.
Bywa pan też dziennikarzem. Co jest łatwego, a co jest trudnego w przejściu od pracy dziennikarskiej do pracy literackiej?
Uważam, że jestem dużo lepszym pisarzem niż dziennikarzem – więc z tym przejściem wiążą się dla mnie same miłe skojarzenia. Poza wszystkim trafiłem z rozpoczęciem kariery zawodowej w dziennikarstwie na bardzo zły moment: kryzys walnął w rynek reklamy, zaczęły się cięcia w branży i nagle się okazało, że zwalniają, zamiast zatrudniać.
Praktyka dziennikarska daje umiejętność zbierania informacji, ale wtłacza też potencjalnego pisarza w pewne publicystyczne nawyki językowe.
O tyle miałem fart, że z pracy w tzw. dużych mediach odszedłem, posiadłszy już tę pierwszą umiejętność, a nie nabywszy jeszcze publicystycznej rutyny. Jeśli chodzi natomiast o kwestie językowe, to kluczowa jest tu kwestia współpracy z redaktorem. Dobry redaktor wynosi tekst co najmniej o poziom wyżej. W „Podpalaczu” miałem swoje ulubione fragmenty, wydawało mi się, że to są kawałki świetnej prozy, prawdziwe minietiudy literackie. I jak pan myśli, co się z nimi stało w redakcji?
Wyleciały?
Wszystkie co do jednego. Skreślone, z dopiskiem „za długie”. Nauczyłem się wtedy dzięki redaktorom nie tylko jak pisać, ale też – jak nie pisać.
Nie ma literatury bez inspiracji, szczególnie literatury gatunkowej. Skąd pan czerpał swoje wzorce?
Przede wszystkim chodziło mi o uniknięcie pewnych schematów obecnych w polskim kryminale wówczas, w 2010 roku, gdy brałem się za „Podpalacza” – te schematy dotyczyły głównie konstrukcji głównego bohatera. Ilekroć czytałem o jakimś policjancie, to musiał on mieć dziwne hobby: karate, łacinę, bluesa, poprawną polszczyznę, gotowanie, do wyboru, do koloru. Postanowiłem, że stworzę bohatera, który będzie t y l k o i w y ł ą c z n i e policjantem, takiego, który poza pracą właściwie nie istnieje. Co do inspiracji – oczywiście liczy się wspomniana już literatura skandynawska, w tym mój ulubiony Johan Theorin, a także Jo NesbO. Z nim jest zresztą śmieszna sprawa, bo czytałem kiedyś jego pierwszą książkę z cyklu o Harrym Hole, „Człowieka nietoperza”, i stwierdziłem, że jest po prostu fatalna. Przypadek sprawił, że sięgnąłem później bodajże po „Pentagram” i okazało się, że ten człowiek potrafi budować niesamowite intrygi, być może najbardziej pomysłowe w obrębie całego gatunku, a jednak, mimo pozorów komplikacji, owe intrygi bazują w sumie na prostych, symbolicznych elementach. W „Przejęciu” próbowałem w pewien sposób skorzystać z recept NesbO, planując końcowy twist. Zaryzykowałem.
Nie zdradzając żadnych szczegółów, mogę oświadczyć, że to się sprawdziło. Na dobrych parę sekund osłupiałem.
Cieszy mnie to. Wracając do inspiracji, wymieniłbym jeszcze Amerykanina Dennisa Lehane’a, który potrafi pisać bardzo złe książki, ale raz na jakiś czas przytrafia mu się arcydzieło w rodzaju „Rzeki tajemnic”. Intensywnie czytuję również prasę, i to nie tylko polską. Dla przykładu pomysł na „Farmę lalek” zaczerpnąłem z wydarzeń w Meksyku, gdzie w opuszczonej kopalni srebra znaleziono kilkanaście ciał ludzi, którzy mieli zostać nielegalnie przerzuceni do USA, ale akurat tym razem gangsterom bardziej opłacało się ich okraść i zabić. Ten obrazek od razu powiązał mi się z porzuconą kopalnią uranu w okolicach Kowar i zacząłem się zastanawiać, jaki przebieg miałaby taka historia, gdyby wydarzyła się w Polsce.
Jak znaleźć kompromis między wiernością realiom pracy policyjnej a specyficznymi wymogami gatunku literackiego? Co się pomija, a co się dodaje?
Mój znajomy, który pracuje w policji, i któremu generalnie podobają się moje książki, powiedział mi kiedyś, że praca policjanta składa się w 60 procentach z wypełniania dokumentów, w 30 procentach z poprawiania błędów, które popełnili w dokumentacji inni policjanci, i w 10 procentach z prawdziwej roboty śledczej. Tego oczywiście nie da się w żaden sposób przełożyć na prozę bez popadania w absurd. Podobnie, jeśli chce się pisać głównie o policji, trzeba siłą rzeczy zmarginalizować rolę prokuratury, która w polskich warunkach jest bardzo istotna w rzeczywistych dochodzeniach. Manipuluje się też czasem – w „Farmie lalek” policjanci czekają na wyniki z sekcji dobę, podczas gdy realnie trwa to co najmniej trzy dni, nawet w dużym mieście. Ale jeśli nie ma to konsekwencji dla fabuły, to właściwie co za problem? Dobro fabuły jest dla mnie istotniejsze od prawdy traktowanej dosłownie.