Anna Sobańda: Mam moralnego kaca po lekturze twojej książki, bowiem nie zastanawiałam się wcześniej nad tym, dlaczego tak niewiele kobiet jest w podręcznikach do historii. Dałam sobie wmówić, że zwyczajnie nie ma o czym pisać
Anna Kowalczyk: Marzę o tym, żeby każdy, kto przeczyta tę książkę miał takiego kaca, jeśli wcześniej nie wiedział, że kobiety zawsze współkształtowały dzieje Polski. Choć niekoniecznie w taki sposób, który jesteśmy przyzwyczajeni uważać za jedyny istotny. Bo jeśli uznamy, że motorem historii byli wyłącznie ważni politycy, władcy, królowie, dowódcy wojskowi i może paru wynalazców, to tam faktycznie kobiet znajdziemy niewiele. Ale to jest bardzo zawężona wizja historii, świat zawsze był o wiele bardziej skomplikowany. Wystarczy spojrzeć na nasze życie dziś by zrozumieć, że to co ma na nie największy wpływ, to nie tylko decyzje ważnych polityków.
Jednak o historii zwykliśmy myśleć wyłącznie w kontekście wojen, konfliktów, rewolucji i ważnych przełomów
Tymczasem prawda jest taka, że okresy względnego pokoju były statystycznie o wiele dłuższe niż epizody wojen. Nasza historia to przede wszystkim dzieje życia codziennego, historia gospodarcza i społeczna, historia obyczajów i kultury. To są sfery, które w życiu tak zwanego szarego człowieka, czyli przytłaczającej większości z nas, są znacznie ważniejsze niż kulisy wojen czy intryg politycznych, tymczasem poświęcamy im nieproporcjonalnie mało uwagi.
Jeśli zaś przyjmiemy skądinąd dość sztuczny podział na sferę prywatną i publiczną i uznamy za wartą pamiętania tylko tę drugą, to od razu wyjaśnia nam się zagadka, dlaczego tak mało wiemy o kobietach z naszej historii. Kobiety ze sfery publicznej były z wielu powodów i na wiele sposobów wypychane. Właściwie aż do XX wieku jedyną sferą publiczną, w której działalność kobiet, choć obarczona wieloma restrykcjami, była szerzej akceptowalna, była religia. Jeśli dopuszczano kobiety do jakiejś działalności publicznej, to właśnie głównie na polu praktykowania religii czy filantropii, znacznie później także edukacji.
Dlatego, jak piszesz w książce, klasztory bywały dla kobiet drogą do emancypacji?
Mówi się czasem, że sądeckie klaryski pod wodzą Świętej Kingi były pierwszymi kobietami na ziemiach polskich, które głośno domagały się praw na równi z mężczyznami, bo chciały móc śpiewać w kościele, jak mnisi. Oczywiście należy pamiętać, że świat za murami klasztoru był i jest bardzo specyficzny, ale w jego granicach, w porównaniu z kobietami na zewnątrz, mniszki miały względnie dużo swobody, zwłaszcza tej intelektualnej. Klasztory jako centra kultury dawały kobietom możliwość rozwoju intelektualnego, jakiego nie miały nigdzie indziej.
Zdarzało się, że kobiety szły do klasztoru, by zaznać wolności?
Jeśli jakakolwiek kobieta w średniowieczu, a nawet czasach nowożytnych, mogła sobie wybrać, czy chce iść do klasztoru, to była to wdowa. W przypadku kobiet, które nie miały jeszcze męża, to ojciec z matką decydowali, czy córka zostanie wydana za mąż, czy będzie poświęcona Bogu. Zresztą podobnie jak o innych życiowych opcjach dzieci w ogóle, bez względu na płeć. O wdowach często mówi się jako o jedynych w miarę wolnych kobietach. Na nich nie ciążyła już bowiem bezwzględna presja zamążpójścia. A trzeba pamiętać, że dla kobiety nie było właściwie innej drogi niż wyjść za mąż i rodzić dzieci albo wstąpić do klasztoru. Nie wolno też zapominać, że dobra klasztorne to były często olbrzymie majątki, którymi trzeba było zarządzać. W źródłach można znaleźć bardzo barwne opisy tego, jak opatki czy ksienie latami procesowały się o ziemię i pieniądze. Przełożone żeńskich konwentów stale wchodziły w interakcje z ludźmi władzy, nie tylko kościelnej. Były też mniszki, które miały bardzo silne wpływy w królewskich kręgach, zwłaszcza, że kwestię obłaskawiania Opatrzności traktowano śmiertelnie poważnie.
To ciekawy wątek w kontekście tego, że obecnie trudno szukać w Kościele jakichkolwiek przejawów emancypacji
Jest parę tropów, o których piszę w książce, sugerujących, że emancypacja kobiet w Kościele mogła pójść o wiele dalej, bowiem wiele set lat temu kobiety miewały w tej wspólnocie większe wpływy, niż mają dzisiaj. Począwszy od samych początków chrześcijaństwa, w których rola kobiet była tak doniosła, że nazywano je „religią kobiet”, skończywszy na tym, że jedną z trzech najbardziej znanych Polek na świecie, obok Marii Skłodowskiej Curie i Róży Luksemburg jest Faustyna Kowalska – prosta mniszka urodzona pod Łodzią, która być może wkrótce zostanie uznana za piątą kobietę w elitarnym gronie Doktorów Kościoła.
Twoja książka obfituje w niezwykłe życiorysy kobiet, które odcisnęły swoje piętno na naszej historii, a jednocześnie zostały z niej niemal zupełnie wyrugowane. Jedną z nich jest Aleksandra Piłsudska, druga żona Marszałka
Jej historia to jeden z mocnych przykładów tego, jak bardzo jesteśmy niesprawiedliwi, jeśli chodzi o naszą pamięć i dobór postaci, którym zapewniamy miejsce na kartach historii. Dziś w szerszej świadomości zdecydowanie bardziej obecna jest klacz Piłsudskiego, Kasztanka, niż jego wieloletnia partnerka i niesamowita żona. Szczerbińska zaś jest fascynująca z wielu względów. Z jednej strony była niezwykle ważną postacią dla Organizacji Bojowej Polskiej Partii Socjalistycznej, bo zawiadywała magazynami i dostawami broni na terenie trzech zaborów. Przed słynną akcją pod Bezdanami, kiedy to Szczerbińska wraz z czterema przyszłymi polskimi premierami i innymi bojowcami napadli na pociąg przewożący podatki z Królestwa Polskiego do Petersburga, wielu żartowało, że to ona lepiej umie się obchodzić z bronią, niż Piłsudski.
Przez władze zaborów była uznawana za terrorystkę
Absolutnie tak, podobnie jak jej koleżanki zwane "dromaderkami", które ryzykując życiem i więzieniem szmuglowały broń, amunicję i bibułę, a z których trzy dokonały spektakularnego zamachu na warszawskiego generała-gubernatora Gieorgija Skałona. A my ciągle wyobrażamy sobie, że wówczas wszystkie dziewczęta z dobrych domów uczyły się głównie haftu i gry na fortepianie i dbały wyłącznie o to, by korzystnie wyjść za mąż. Tymczasem wbrew powszechnej opinii, kobiety angażowały się w działalność militarną
Wszyscy słyszeliśmy o Emilii Plater
I tylko o niej, podczas gdy takich bohaterek jest więcej. Na przykład Joanna Żubrowa, sierżant Armii Księstwa Warszawskiego, uczestniczka wojen napoleońskich, pierwsza kobieta odznaczona orderem Virtuti Militari. Były też „markietanki”, czyli kobiety, które karmiły, ubierały i opatrywały żołnierzy, a kiedy trzeba było, chwytały za broń. Rzadko ktokolwiek im na to pozwalał, ale kiedy okazywało się, że wszystkie ręce na pokład, to nagle kobiety stawały się godne tego, by dać im do ręki broń. Tymczasem przylgnęła do markietanek krzywdząca łatka wojskowych prostytutek.
Można pomyśleć, że kobiety w Polsce miały najwięcej wolności wówczas, gdy w kraju działo się źle
I tak w istocie było. Tym, co kobiety przede wszystkim ograniczało, nie była bowiem ich „wrodzona niezdolność” do podejmowania się różnych prac czy ról, tylko prawo i obyczaje, przekonania, stereotypy i oczekiwania, które je przed tym powstrzymywały. Tymczasem w momentach trudnych, w czasie powstań, wojen i kryzysów ekonomicznych, kobiety okazywały się niezbędne, a te obyczajowe kary przestawały mieć aż takie znaczenie. Tak było na przykład po powstaniu styczniowym, czy I wojnie światowej, kiedy tak wielu mężczyzn zabrakło, że kobiety po prostu musiały wziąć sprawy w swoje ręce. Podobnie było po II wojnie światowej, kiedy to zdziesiątkowane elity intelektualne i zawodowe musiały się otworzyć na kobiety. I cudownie okazywało się, że lekarki czy adwokatki już nie stanowią zagrożenia dla zdrowia i dobra publicznego, nikogo już nie obchodzi ich rzekomo „wątła konstrukcja psychiczna” i ponoć mniej sprawne mózgi. Pomijam już fakt, że tak długie niedopuszczanie kobiet do zawodu lekarza było szczególnym absurdem w obliczu tego, że przez wieki to głównie kobiety zajmowały się leczeniem, ludową medycyną. Zasada: jak trwoga to do kobiet, sprawdza się zresztą do dziś.
Dobrym przykładem tego, jak myślano o kobietach lekarkach jest przytaczana przez ciebie historia Anny Tomaszewicz-Dobrskiej
Ta pierwsza polska dyplomowana lekarka wykształcenie i tytuł zdobyła w Szwajcarii, bo na ziemiach polskich musiałaby czekać na to jeszcze kilkadziesiąt lat. I mimo, że dowiodła po stokroć że nadaje się do tego zawodu – była doskonałą studentką, potem asystentką wybitnych profesorów, podróżowała po świecie i praktykowała z sukcesami – gdy wróciła do Królestwa Polskiego, nie pozwolono jej nawet nostryfikować dyplomu. Miała wybitne osiągnięcia naukowe, ale nie przyjęto jej do Towarzystwa Lekarskiego. Wokół jej sprawy toczyła się wielka dyskusja w prasie, w której głos (wspierający lekarkę) zabierał między innymi Bolesław Prus. Minimalną większością głosów uznano jednak, że Dobrska lekarzem być nie może, więc musiała otworzyć praktykę prywatną, co było dla niej degradujące. Dopiero filantrop i bogacz Leopold Kronenberg, który ufundował przytułek w miejscu, w którym dziś znajduje się słynny szpital położniczy Świętej Zofii, postawił warunek, że to Tomaszewicz-Dobrska ma tą instytucją zarządzać. Wkrótce okazało się, że odniosła ogromny sukces na polu walki z najważniejszą przyczyną zgonów okołoporodowych - tak zwaną gorączką połogową, czyli zakażeniem bakteryjnym wynikającym z nieprzestrzegania zasad higieny. Dziś zasady antyseptyki są oczywistością, ale wówczas już samo przekonanie lekarzy, żeby myli ręce przed zabiegiem, było wyzwaniem. Mawiano: „gentleman nie musi myć rąk, bo ma zawsze czyste”. Tymczasem w placówce Tomaszewicz Dobrskiej surowo przestrzegano zasad higieny, odsetek zgonów okołoporodowych był wielokrotnie niższych niż w innych szpitalach zarządzanych przez gentlemanów.
Stwierdzenie „jak trwoga to do kobiet” dotyczy też nadania Polkom praw wyborczych. Lubimy z dumą podkreślać, że byliśmy jednym z pierwszych krajów, w których to nastąpiło, tymczasem okazuje się, że była to kwestia potrzeby politycznej, a nie nowoczesnej myśli polskich polityków i przekonania o równości kobiet
Gdyby to była decyzja polskiego parlamentu, to prawdopodobnie do końca II wojny światowej Polki by się tego nie doczekały. Polskie emancypantki były jednak w wyjątkowej sytuacji, bowiem kiedy zaczynały walkę, to nie było takiego kraju, jak Polska. Są badaczki które twierdzą, że u nas równouprawnienie najpierw stało się faktem, a dopiero później prawem, w przeciwieństwie do sufrażystek zachodnich, które najpierw dostały równe prawa, a dopiero potem dochodziły do tych ról i pozycji, o które walczyły. Sam pomysł, że kobiety mogą być obywatelkami na równi z mężczyznami, bardzo długo był abstrakcją. Polki zaś, przez swoją działalność patriotyczną na obszarze zaborów, uzyskały – jak pisze o tym celnie Sławomira Walczewska „obywatelstwo nieistniejącego państwa”.
Jaka to była działalność?
Głównie społeczna i edukacyjna. Rola kobiet w podtrzymywaniu ducha narodowego przez wiele pokoleń była ogromna. To, że ci ludzie nie zapomnieli, że są Polakami, że było komu chodzić do powstań, że duch narodowy przetrwał, to wielka zasługa kobiet. Wielu słynnych dowódców wojskowych pisze w swoich pamiętnikach, że to matki i babki uczyły ich polskiego, czytały patriotyczną literaturę, wpajały miłość do tego nieistniejącego kraju. Ta sama działalność polskich kobiet ma jednak także pewien mocno dyskusyjny wymiar.
Jaki?
Mam na myśli ogromną rolę kobiet w napędzaniu ideologii, która pchała polskich chłopców na barykady straceńczych walk. Matki Polki, które uczyły synów, że słodko i zaszczytnie umiera się za ojczyznę, patriotki, które wysyłały zajęcze skórki i wrzeciona rekrutom uchylającym się od poboru, one wszystkie są zaprzeczeniem obiegowej opinii, że kobiety są z natury pacyfistkami, zawsze chcą chronić swoją rodzinę i nie mogą patrzeć, jak ich synowie czy mężowie giną na wojnie.
Zdarzało się też, że mówiły „jak nie pójdziesz walczyć, to okryjesz hańbą całą rodzinę”
„Idź, zgiń nawet, Pan Bóg nam to wynagrodzi”. Dlatego mówiąc o historii powstań musimy pamiętać, że owszem, z bronią walczyli prawie wyłącznie mężczyźni, ale żeby oni tam poszli, to była wielka robota kobiet.
Dlaczego zatem Polki dostały prawa wyborcze?
Złożyło się na to kilka okoliczności. Na pewno nie wynikało to z przekonania ważnych polskich polityków, że kobiety są ludźmi tak, jak mężczyźni i z tego powodu należą im się równe prawa. Kiedy w 1917 roku niepodległość była na horyzoncie i pisano projekt konstytucji niepodległego państwa polskiego, to on nie uwzględniał postulatów emancypantek. One wówczas się naprawdę wściekły, zwołały do Warszawy słynny międzyzaborowy Zjazd Kobiet Polskich, na którym wygłaszano płomienne przemówienia o tym, że „Polka nie będzie jak ten Murzyn, który wykonał robotę, a teraz ma odejść”. Kobiety były przekonane, że dowiodły swoją pracą, że zasługują na prawa obywatelskie i podkreślały, że nie chcą tych praw z próżności, ale dlatego, żeby współuczestniczyć w odbudowie państwa polskiego. Bo chcą być przydatne.
Chciały równych praw bo na nie zapracowały, a nie dlatego, że jako ludziom one im się zwyczajnie należały?
Dokładnie tak. Widziały siebie jako obywatelki głównie dlatego, że się wykazały i dowiodły, że na to zasługują, nie dlatego, że tak jest sprawiedliwie. Więc to z jednej strony miała być „nagroda”, z drugiej, była też taka pilna potrzeba polityczna. Kształt granic II Rzeczypospolitej miał się częściowo rozstrzygać w plebiscytach, a elektorat w niektórych miejscach zwiększał się nawet ponaddwukrotnie, gdy do głosowania dopuszczono kobiety. Bo mężczyźni jeszcze nie wrócili z frontu, albo na nim zginęli i nigdy nie mieli wrócić.
Piszesz też o tym, że była to też kwestia rozgrywek politycznych
Socjaliści nie mogli wycofać się z przyznania kobietom praw wyborczych, ponieważ był to jeden z głównych postępowych postulatów, a więc stracili by twarz i wiarygodność. Endecy zaś dobrze kalkulowali, że kobiety są bardziej konserwatywne i religijne, dlatego będą na nich oddawały swoje głosy. Nadanie kobietom praw wyborczych wszystkim się więc opłacało.
Jaki stosunek do praw wyborczych kobiet miał Józef Piłsudski?
Piłsudski nie był wielkim zwolennikiem nadawania kobietom praw wyborczych. Dużą rolę odegrała tu Aleksandra Piłsudska, która była feministką – sama się tak określała i przekonywała swojego ukochanego, który miał dość konserwatywne przekonania co do kobiet i ich roli w społeczeństwie. Gdyby Piłsudski jej nie spotkał, być może to nie on podpisałby słynny dekret przyznający Polkom prawa wyborcze. To, że pomysł równouprawnienia kobiet uważał za wielce ryzykowny, jest dość dobrze udokumentowane i sama Piłsudska, choć sama robiła wiele, by umacniać kult Marszałka, przyznawała, że to była kwestia, o którą bardzo się spierali.
Pierwsze polskie feministki uważały, że prawa im się należą, bo sobie na nie zapracowały, a nie dlatego, że są ludźmi na równi z mężczyznami. Czy takie myślenie leży u podłoża tego, że kobiet nie ma w podręcznikach do historii?
W jakimś sensie my do dzisiaj w to wierzymy. Twierdzimy, że kobieta z natury jest powołana do czegoś innego niż mężczyzna i biologiczne różnice, które są niezaprzeczalne, determinują bezwzględnie nie tylko powołanie, czyli to, co kobieta powinna robić, ale także to, co kobieta jest w stanie robić, do czego jest zdolna. Tutaj mamy do czynienia ze snutą przez tysiąclecia opowieścią o tym, że kobieta składa się z innej substancji, że krążą w niej inne humory, to zaś wpływa na jej zdolność do logicznego myślenia i samostanowienia. Obecna do dziś argumentacja, że kobiety są bardziej emocjonalne, że nie potrafią myśleć racjonalnie, mają gorszą orientację w przestrzeni, że są mniej predestynowane do nauk ścisłych, jest echem takiego myślenia. Kiedyś mówiono „natura”, czy „boski plan”, a dziś nazywa się „biologią” czy „fizjologią”. To z tego poglądu wynikały brzemienne w konsekwencje zapisy w prawie czy obyczaje utrwalające podejście do kobiety jako osoby niesamodzielnej.
Czyli takiej jak dziecko?
Nad kobietą zawsze ktoś musiał sprawować opiekę. Najpierw ojciec, później mąż, brat albo syn, a gdy zabrakło mężczyzn z rodziny, to choćby i sam król. To miało gwarantować bezpieczeństwo i byt, ale dawało też absolutne prawo do decydowania o życiu czy majątku kobiety. Takie podejście jest bardzo aktualne jeszcze w XIX wieku w opartych na kodeksie Napoleona systemach prawnych obowiązujących na naszych ziemiach, zwłaszcza w Królestwie Polskim. Inny ważny aspekt to wieczne podejrzenie kobiet o to, że nie panują nad swoją seksualnością, więc trzeba je stale kontrolować, trzymać z dala od mężczyzn, choćby ich spojrzeń. W przeciwnym razie, gdy się im tylko na to pozwoli, to będą się łajdaczyć na prawo i lewo. A nie wolno do tego dopuścić, bo przecież musimy mieć dziedziców z prawego łoża. Można więc powiedzieć, że biologia w tym sensie jest przekleństwem kobiet, choć nie z samej biologii wynikają ich ograniczenia, a z różnych urządzeń społecznych, które próbują wziąć tę biologię w karby.
Echa tego podejścia są obecne do dziś
Co pokazuje choćby dyskusja na temat prawa do legalnej aborcji, czy dostępności antykoncepcji awaryjnej. Słynne słowa o tym, że będą te pigułki „dzień po” bez recepty łykać jak dropsy, albo się „puszczać i skrobać”, to jest dokładnie ten sposób myślenia. Ciągle mnóstwo osób wierzy, że trzeba utrudnić kobietom dostęp do antykoncepcji czy aborcji, bo inaczej nie będą wiedziały, co ze sobą zrobić, oszaleją od tej wolności. To są wielowiekowe złogi przekonań co do kobiecej natury, z którymi bardzo trudno się walczy. Zwłaszcza, jeśli nie ma świadomości, że to nie jest są jakieś prawdy objawione, tylko klisze wdrukowywane kolejnym pokoleniom i kobiet i mężczyzn od setek lat.
Mamy w tym temacie jeszcze sporo do nadrobienia
Dużo jeszcze przed nami, warto się więc zatrzymać, spojrzeć wstecz żeby zrozumieć co jest do zrobienia i jak to zrobić dobrze. Już nasze prababki wiedziały, że warto to zrobić. One wywalczyły dla nas prawa, a my musimy wywalczyć dla siebie realizację tych praw.