Václav Havel był w latach 80. dla Polaków postacią bez mała mityczną. Wspominano, że pisze sztuki, ale prawie nikt ich nie czytał ani nie widział na scenie. Mówiło się o tym, że należał do inicjatorów "Karty 77", chociaż nieszczególnie się orientowano, czym była owa "Karta 77", zwłaszcza że w tle pojawiała się jeszcze jakaś tajemnicza "Antykarta". (Czeska opozycja - to samo w sobie brzmiało dla Polaków dość zabawnie.) Jasność istniała w dwóch sprawach: że Havel nosi wąsy, ale trochę inne niż Wałęsa, i że przeważnie siedzi w więzieniu za przekonania. Kiedy komunistyczne tamy zaczęły puszczać, obraz stawał się coraz bardziej niespójny. Pamiętam, że jako nastolatkowi wpadła mi w ręce edycja dramatów Havla - trudno było pojąć, jakim sposobem autor tych absurdalnych jednoaktówek może być charyzmatycznym, opozycyjnym politykiem. ("To proste" - odpowiada Havel - "w totalitarnym kraju polityką jest właściwie wszystko, nawet koncert rockowy".) W styczniu 1990 roku, gdy pan Vášek został już wybrany prezydentem, nabyłem w Czechosłowackim Ośrodku Kultury przy ulicy Marszałkowskiej, gdzie chodziło się kupować sztuczną biżuterię i płyty z muzyką poważną, winylowy zapis "Audiencji" w wykonaniu Pavla Landovskiego i samego autora. I chociaż nie rozumiałem po czesku, głos Havla wydał mi się intrygujący - głęboki, spokojny, z jakimś ironicznym dystansem do roli, którą odgrywa w sztuce. Kiedy dziś czytam "Tylko krótko, proszę", wywiad rzekę Karela Hvižd’ali z Václavem Havlem, w kwestiach wypowiadanych (bądź napisanych) przez byłego prezydenta Czech słyszę tę samą znajomą nutę.
Polityczny ekscentryk
"Dobrze pan wie - mówi Havel do Hvižd’ali - jak bardzo zawsze w siebie wątpię, jak sobie zarzucam wszelkie możliwe i niemożliwe rzeczy, jak się sam sobie nie podobam". Ów człowiek był prawdopodobnie jedynym prezydentem w najnowszej historii Europy, który sprawował swoją funkcję czterokrotnie - w dodatku w trzech różnych państwach (w socjalistycznej Czechosłowacji, Czesko-Słowackiej Republice Federacyjnej i, przez dwie kadencje, w Republice Czeskiej), a przy tym zajmował wciąż tę samą siedzibę, praskie Hradczany. Nie w liczbach jednak tkwi sedno sprawy, ale we właściwym Havlovi sposobie patrzenia na świat - można zaryzykować twierdzenie, że w niedawnych dziejach naszego zakątka świata nie było polityka równie ekscentrycznego i nietypowego właśnie ze względu na osobiste cechy charakteru czeskiego prezydenta: idealizm, niechęć do konfliktów, rodzaj zabawnej nieśmiałości w kontaktach z ludźmi, estetyczny perfekcjonizm, wreszcie - wstręt do polityki rozumianej jako rząd dusz.
Dobrze to widać w tekstach z "Tylko krótko, proszę", skomponowanych z odpowiedzi na pytania dziennikarza, fragmentów notatek sporządzanych przez Havla dla współpracowników z kancelarii prezydenta oraz z czegoś w rodzaju dziennika intymnego, który komentuje na bieżąco tamte wątki. 14 lat spędzonych na najwyższym urzędzie było dla autora szarpaniną między prywatnością a dyplomacją, zaś do czołowych utrapień należały niekończące się komponowanie przemówień (które uparł się pisać samemu), próby mediacji między skłóconymi frakcjami w rządzie i parlamencie oraz desperacka walka z administracją praskiego Zamku o estetykę i funkcjonalność tego ogromnego zabytku.
Havel - co charakterystyczne - dość szybko przestał być na firmamencie czeskiej polityki gwiazdą pierwszej wielkości, a nawet stał się wrogiem publicznym numer jeden - w pewnym momencie krytykowanie prezydenta stało się chwalebną oznaką niezależności w myśleniu.
Konflikt między elitami władzy a Havlem trwał w najlepsze, gdy w całą sprawę wmieszała się prasa brukowa, rozpętując kampanię przeciwko jego drugiej żonie Dagmar, znanej czeskiej aktorce. Dlaczego tak się stało? Odpowiedzi na to pytanie możemy równie dobrze poszukać w naszej własnej historii.
Havel na Wawel?
Wspominając marzenia Polaków z początków lat 90., by prezydentem naszego kraju został człowiek formatu i klasy Havla, warto się czysto teoretycznie zastanowić, czy losy autora "Audiencji" mogłyby się w Polsce potoczyć inaczej niż w Czechach. Odpowiedź jest chyba tylko jedna: nie mogłyby. Prędzej czy później, podobnie jak u naszych południowych sąsiadów, zaczęłaby się nagonka - analogie widać w propagowanym przez (jeszcze) obecnie rządzących micie założycielskim III RP, gdzie byli dysydenci odgrywają rolę Judaszy, zaś cała polityczna transformacja 1989 roku uchodzi za akt zgniłego kompromisu pod hasłem "władza za nietykalność", inspirowanego przez tajne służby komunistycznego państwa. Havel w Polsce tak samo musiałby odcierpieć za brak konfrontacyjnej postawy, za negocjacje z reżimem, wreszcie - paradoksalnie - za próbę uprawiania "niepolitycznej polityki". W niedojrzałych demokracjach, w których partie polityczne nie służą do skutecznego zarządzania państwem, ale są instrumentami nieustannej sztafety przejmowania władzy, wpływów i stanowisk, dziwacznymi hybrydami ideologii i bezczelności, głoszona przez Havla demonstracyjna obojętność wobec koteryjnych mordobić i celowy brak partyjnego zaplecza to prawdziwe gwoździe do politycznej trumny. Taki gość to niemal żywa tarcza strzelnicza.
Dziś trudno zarówno w Polsce, jak i w Czechach wyobrazić sobie, by ambitny polityk zdobywał autorytet poza matczynymi objęciami partii, co było możliwe jeszcze w latach 90. - spójrzmy choćby na fenomen Jacka Kuronia. Czasy się jednak zmieniły, teraz poczesne miejsca w sondażach zaufania zajmują faceci (bo raczej nie kobiety) z logo organizacji wytatuowanym na czole, z potężną PR-owską machinerią w zanadrzu i partyjnym aparatem przebierającym niecierpliwie nogami na drugim planie. W tym sensie Václav Havel jest współcześnie politykiem niemożliwym. Był marzeniem, został jedynie mrzonką. On zresztą o tym dobrze wie i nie wstydzi się otwarcie mówić na ten temat. Byle krótko. Tytuł książki to - nawiasem mówiąc - żart z pewnej "osobowości telewizyjnej", która tym właśnie zwrotem zwykła już na wstępie gasić uczestników swojego programu.
"Tylko krótko, proszę"
Václav Havel, przeł. Andrzej S. Jagodziński, Znak 2007