Anna Sobańda: Czy ta książka to coming out, czy też o swojej przeszłości przemytnika mówił pan zawsze otwarcie?

Cezary Borowy*: Zdecydowanie jest to coming out. Miałem spore obawy przed wydaniem książki i poważnie zastanawiałem się, czy nie zrobić tego pod pseudonimem. Wydawało mi się, że jest to historia warta opisania, pokazuje, jacy my Polacy byliśmy w okresie przełomu. Wahałem się jedynie, czy pisać pod swoim nazwiskiem, czy schować się za pseudonimem. Ostatecznie stwierdziłem jednak, że muszę zrobić to jawnie, i już samym tytułem książki wystawiłem się na strzały, które oczywiście się zdarzają.

Reklama

Zacznijmy zatem od początku, jak to się stało, że chłopak zza żelaznej kurtyny, w czasach, gdy szczytem marzeń przeciętnego Polaka były wakacje w Bułgarii, znalazł się w Indiach?

Indie były we mnie od dawna, bowiem mój ociec odbył taką podróż, kiedy ja byłem nastolatkiem. Opowieści i gadżety, jakie przywiózł z tego wyjazdu, rozbudziły moją wyobraźnię. Tuż po studiach, przed obowiązkową służą wojskową, udało mi się wyjechać na Zachód na wycieczkę do Wielkiej Brytanii, z której po prostu nie wróciłem. Pracowałem na czarno w Londynie, co było złamaniem prawa. Do Polski nie mogłem wrócić, ponieważ po pierwsze przedłużyłem swój pobyt na Zachodzie nielegalnie, konsekwencją czego byłaby blokada paszportu na 5 lat, a po drugie czekało na mnie powołanie do wojska. W tym czasie kolega przysłał mi z kraju numer "Polityki", w którym był artykuł o Polakach zajmujących się przemytem w Indiach. Artykuł opisywał zarówno tych, którzy przywożą do Polski ciuchy na handel, jak i tych, którzy latają do Singapuru i stamtąd przemycają do Indii elektronikę. To mnie mocno zachęciło. Pomyślałem, że podczas gdy ja muszę ciężko harować w Anglii, oni tam latają samolotami, mieszkają w hotelach i zarabiają znacznie więcej. Zacząłem więc kombinować jak to zrobić, żeby się do nich przyłączyć.

Media

Jak się to panu udało?

Artykuł cały czas siedział mi w głowie i kiedy dzięki sprytnemu zabiegowi, który opisuję w książce, udało mi się uzyskać wizę do Australii, wykorzystałem sytuację. Stwierdziłem, że kupię bilet z kilkoma przystankami i po drodze spróbuję namierzyć tę grupę Polaków przebywających w Indiach

Jak w wielomilionowych Indiach znalazł pan grupę Polaków zajmujących się przemytem?

To było szaleństwo i wyjątkowy fart. Ostatecznie jednak udało mi się trafić na jedną z wielu takich grup i świadomie do niej dołączyłem.

Nie wahał się pan?

Raczej nie. Przekonało mnie to, że szefami grupy byli lekarz kardiochirurg oraz lekarz laryngolog. Generalnie to środowisko było dosyć inteligenckie, w żaden sposób nie przypominało cwaniaków z półświatka. To byli młodzi, wykształceni ludzie, którzy chcieli zarobić i przeżyć przygodę. To mnie przekonało. Bardzo szybko wszedłem w to środowisko najpierw pracując dla kogoś, a później założyłem własną grupę.

Na początku przemycał pan sprzęt elektroniczny z Singapuru do Indii głównie drogą lotniczą. Ile lotów odbył pan w tym czasie?

Reklama

Bardzo trudno to ustalić, ale na pewno wiele. Sądzę, że było to kilkaset lotów w ciągu tych 3 lat. Jedna z moich koleżanek zbierała bordingi i okazało się, że w samym Katmandu, bo czasem nasz szlak przemytniczy wiódł przez Nepal, była 54 razy.

Jak liczna była grupa, w której pan działał?

To było kilka mieszających się grup tworzących społeczność ok. 150 – 200 osób. Nie było stałego przydziału i obowiązku współpracy z daną grupą. Ludzie się wymieniali, czasem robili jakiś wrzut samodzielnie. Był to rodzaj relacji biznesowej opartej na dżentelmeńskich umowach. Nie było żadnych gwarancji, wszystko opierało się na wzajemnym zaufaniu, a ponieważ obracaliśmy dużą gotówką ważne było to, że się dobrze znaliśmy i wiedzieliśmy, że nikt nikogo nie oszuka. Wiarygodność i wzajemna solidarność była w tej grupie niezwykle istotne.

Jak to się stało, że zajmująca się przemytem dość duża grupa nie przybrała struktur mafijnych, tylko opierała się na koleżeńskich umowach?

Myślę, że duże znaczenie miał fakt, że tworzyła ją młoda polska inteligencja. Istotny był też etos Solidarności. Byliśmy po pierwszym karnawale Solidarności, część z nas była w nią zaangażowana czy to przez kolportaż materiałów, czy pracę w podziemnych drukarniach. Koleżeńska solidarność była dla nas bardzo istotna i nie pojawiały się żadne tego typu tendencje. Traktowaliśmy to jak biznes obciążony pewnym ryzykiem.

To ryzyko było dość duże, bo jednak regularnie łamaliście prawo, a więzienia w Indiach nie cieszą się dobrą sławą. Nie bał się pan?

Oczywiście, że się bałem, jednak lęk nie powinien powstrzymywać nas przed działaniem. Byłem świadom ryzyka, choć kiedy zaczynałem przemycać elektronikę wydawało się, że jest ono dość małe, bowiem może nam grozić jedynie konfiskata towaru. Sądziliśmy, że za elektronikę nie wsadzają do więzienia, co po czasie okazało się błędnym myśleniem. Przez długi czas była to ogromna bariera psychologiczna, żeby samemu nie trafić, ani nie wysłać kogoś za kratki, bo braliśmy odpowiedzialność za ludzi, z którymi pracowaliśmy. Lęk więc był, ale korzyści skutecznie go zagłuszały.

W pewnym momencie wylądował pan jednak w więzieniu

To prawda. Nie było to przyjemne doświadczenie. Zostałem zamknięty w baraku z kilkudziesięcioma mężczyznami. Spaliśmy na podłodze, stłoczeni jeden obok drugiego. Do dyspozycji był jeden kran, kilka dziur w podłodze służących za toalety. Panował ogromny smród i wszędzie biegały szczury. Brzmi strasznie, ale nie wspominam tego, jako traumy. To chyba kwestia odporności na trudne warunki. Najgorsza jednak była niepewność co do tego, jak się to skończy, ile czasu tam spędzę.

Czy to, że odsiadka nie okazała się taka straszna, było impulsem, który pchnął pana w stronę bardziej ryzykownego zajęcia, czyli przemytu złota?

Zajmowanie się przemytem to swego rodzaju spirala. Początkowo najbardziej obawiałem się wiezienia, mówiłem sobie, że nigdy nie zdecyduję się na przemyt złota, czy latanie na lewym paszporcie. Jednak kolejne bariery przełamuje się stopniowo, nawet niezauważalnie. W pewnym momencie elektronika przestała się opłacać, bowiem po kilku latach celnicy się zorientowali i mocno obstawili lotniska. Jednocześnie byli przyzwyczajeni, że Polacy zajmują się tylko elektroniką i nie szukali u nas złota. Przez jakiś czas więc dobrze to działało. Poza tym moja grupa coraz bardziej się tego domagała, bowiem przenieśliśmy się do Singapuru, gdzie koszty utrzymania były wyższe. Wszyscy inni już się przerzucili na złoto,, więc i my się tym zajęliśmy z pełną świadomością tego, że może to się skończyć więzieniem. Jak się jednak okazało, z więzienia się wychodzi i da się je przeżyć.

Zajmował się pan przemytem przez 3 lata. Czy ostatecznie okazało się to opłacalnym zajęciem?

Oczywiście. Dzięki tym pieniądzom mogliśmy z żoną założyć własny biznes. Inna sprawa, jak losy tych pieniędzy potoczyły się później. Niewielu z nas potrafiło tak je zainwestować, by w kraju pomnożyć majątek. Większość założyła własne biznesy, ale okazało się, że do prowadzenia firmy w Polsce potrzebne są inne kompetencje, niż do przemycania elektroniki w Indiach.

Przed Indiami pracowała pan w Anglii. Czy na przemycie zarabiało się dużo więcej?

O jedno, a może i dwa zera więcej. Pracując w Anglii oczywiście też mogłem coś odłożyć, ale nie dość, że musiałem mocno oszczędzać i kalkulować, czy kupić paczkę salami za 1,6 funta, czy może paczkę sera za 1,2 funta, to w dodatku ciężko harowałem. Oczywiście cieszyłem się, że podczas gdy w Polsce zarabia się miesięcznie 20 dolarów, ja jestem w stanie odłożyć 50 funtów, jednak kiedy patrzyłem na ludzi w restauracjach to nie było mnie stać na takie luksusy. Jak na polskie warunki to było sporo, ale wciąż były to najmniejsze możliwe zarobki na Zachodzie. Tymczasem pracując w Indiach, kiedy spotykaliśmy w kawiarenkach tak zwanych westów, czyli młodzież z Zachodu, to nie mieliśmy względem nich żadnych kompleksów.

Mogliście sobie pozwolić na życie na takim poziomie, jak oni?

Tak. Wydaje mi się, że udało nam się wówczas przebić szklany sufit. Szczytem sukcesu w Polsce, było wyjechać na Zachód, popracować parę miesięcy i po powrocie kupić samochód. Nam się udało to przebić, a raczej wystrzelić w kosmos. Mogliśmy zrealizować swoje marzenia. Takie rzeczy, jak podróż dookoła świata, nie robiły na nas specjalnego wrażenia, bo to było raptem kilka tysięcy dolarów. To poczucie nieograniczonych możliwości było fantastyczne. Myślę, że w każdym z nas to zostało, ten błysk w oku i poczucie, że wszystko jest możliwe i zależy od nas. Pozbyliśmy się kompleksów młodzieży zza żelaznej kurtyny.

Jakiego rzędu to były pieniądze?

Osoba, która nie inwestowała własnych pieniędzy, tylko była tak zwanym wieszakiem, albo wrzucakiem, w ciągu kilku miesięcy mogła po powrocie do kraju kupić mieszkanie w Warszawie za gotówkę. Jeśli był dobry sezon, to w ciągu 10 miesięcy można było zarobić na dom.

Wspomina pan, że niechętnie angażowaliście do współpracy młodzież z Zachodu. Dlaczego?

My wyjechaliśmy z kraju, w którym prawo traktowało się bardzo instrumentalnie. Bardziej liczyło się to, czy jestem dobrym człowiekiem, czy nie robię nikomu krzywdy, niż to, czy przestrzegam prawa. W związku z tym w Indiach również niespecjalnie zastanawialiśmy się nad tym, czy łamiemy prawo, po prostu robiliśmy interesy. Tymczasem młodzież z Zachodu miała takie podejście, że prawo to prawo, a jak je łamiesz, to jesteś przestępcą. Czasami angażowali się w naszą działalność, bo to była dla nich jakaś przygoda, możliwość zwiedzenia kolejnych krajów, jednak zatrzymani przez celników, kiedy słyszeli "mów prawdę", zaczynali płakać i mówić prawdę. Zupełnie bez sensu. Młodzież z PRL-u była twardsza, sprytniejsza i cwańsza. Zdecydowanie bardziej nadawała się do tej pracy.

W przemytniczym środowisku z czasem wytworzyły się specjalizacje. Część osób zajmowała się lataniem, ale byli też "rzemieślnicy", którzy wyćwiczyli się w specjalnych przemytniczych patentach. Zdradzi pan jakieś przykłady?

Trzy przykłady. Ówczesne baterie do kamer video były duże, wielkości trzech batoników Prince Polo. Koledzy potrafili je w taki sposób nafaszerować sztabkami złota, że nawet wprawne oko nie poznało, że ktoś przy tej baterii majstrował. Co ważne, gdyby któryś celnik chciał sprawdzić, to bateria po włożeniu do kamery działała. Jednocześnie na prześwietlarkach złoto było niewidoczne, bo schowane w ołowianych komorach. Drugi przykład, to robienie specjalnych schowków na gotówkę, którą trzeba było przecież wywozić z Indii. Ciekawym rozwiązaniem były duże pianki do golenia, które pluły pianą jak należy, ale można było w nich schować dwadzieścia tysięcy dolarów. Kolejna specjalność, to wszelkie zmiany w paszportach, wymiana zdjęć, usuwanie pieczątek czy dodawanie tych, których potrzebowaliśmy.
Osoby, które osiągnęły odpowiedni poziom mistrzostwa w jakiejś dziedzinie, nie latały już z towarem, tylko wykonywały odpłatnie usługi. Znaliśmy ich numery telefonów, zamawialiśmy produkty, ustalaliśmy ilość, cenę i datę odbioru. To wszystko oczywiście byli Polacy, bo tylko sobie tak naprawdę mogliśmy ufać.

Dlaczego po 3 latach spędzonych w Indiach wrócił pan do Polski?

Przed wyjazdem z kraju byłem zaangażowany w NZS i działania podziemne, byłem aktywny politycznie. Kiedy komunizm zaczął się rozsypywać, chciałem to oglądać na własne oczy. Planowaliśmy z moją ówczesną dziewczyną, a dzisiejszą żoną, podróż dookoła świata, ale uznaliśmy, że w tych czasach Polska jest ciekawsza i nie darujemy sobie, jeśli nie zobaczymy tych przemian na żywo. Drugim powodem było to, że chcieliśmy założyć rodzinę. Przemyt nie miał być moim sposobem na życie, tylko chwilową przygodą i zarobkiem. W pewnym momencie poczułem, że nadszedł czas, żeby się z tego wycofać.

Powrót do kraju był szokiem?

Dość dużym. Czuliśmy się jak ludzie z innej planety. Kiedy w gronie rodziny, czy przyjaciół opowiadaliśmy o podróżach, bo kwestie przemytu zostawiliśmy dla siebie, czuliśmy się niezrozumiani, bo przecież w Polsce nikt wówczas nie podróżował. Z początku trudno było znaleźć wspólny język z rodakami. Zajęliśmy się więc normalnym życiem, biznesem, a o naszych przygodach rozmawialiśmy tylko z kolegami, którzy byli tam z nami. Dlatego ta książka jest coming outem, bowiem nasza obecna grupa przyjaciół nie miała o tym pojęcia.

Synom powiedzieliście o swojej przeszłości, kiedy dorośli. Jak zareagowali?

Opowiedziałem im wszystko podczas podróży do Indii, na którą zabrałem ich 3 lata temu. Zareagowali bardzo pozytywnie i stwierdzili, że dopiero teraz im się wszystko zgadza, a elementy naszej przeszłości zaczynają do siebie pasować. Rozumieją kontekst historyczny i nie mają więc z tym problemu. Oni, podobnie jak ja, nawet do dzisiejszego prawa podchodzą z dystansem. Oczywiście należy go przestrzegać, ale nie znaczy, że nie można go podważać. Bywają bowiem przepisy głupie, bezsensowne i mamy prawo je kwestionować, a czasem nawet łamać. Są bardzo wolnościowi w swoim sposobie myślenia. Spotkałem się jednak z innym podejściem dzisiejszej młodzieży, która podobnie jak Anglosasi uważa, że prawo to prawo i cokolwiek każe, trzeba tego przestrzegać. Pewna dziennikarka wyznała mi, że opowiedziała o mojej książce swojej córce. Reakcja tej 19-latki była taka "przecież oni byli przestępcami". Ja nawet się cieszę, że część młodzieży ma takie podejście, bo to świadczy o zmianach, jakie zaszły w naszym społeczeństwie.

Czy pan sam z perspektywy czasu ma problem z tą częścią swojej przeszłości?

Nie. Odpowiadam sobie bowiem na pytanie, kto odniósł szkodę z tej mojej działalności? Odniosło państwo indyjskie, ponieważ nie dostało jakiegoś podatku. Tylko że w tamtym czasie Indie były tak skorumpowane, iż ten podatek i tak nie dotarłby do biednego społeczeństwa, rozszedłby się wśród urzędników. A dzięki naszej aktywności tysiące ludzi kupiło sobie sprzęt o jakim marzyło, którego nie mogłoby kupić inaczej, niż na czarnym rynku.

Czy obecnie działają w Indiach wciąż działają takie grupy?

Nie mam pojęcia, choć jak się poszuka w Internecie, to widać, że co jakiś czas kogoś zatrzymują. Przemyt złota chyba wciąż funkcjonuje, ale zupełnie nie mam pojęcia, na jakich zasadach i jak to dziś wygląda.

Co by pan powiedział młodemu człowiekowi, który zachęcony pana w gruncie rzeczy przygodową książką, chciałby się wybrać do Indii w celach zarobkowych?

Odpowiem anegdotą. Rozmawiałem z kolegą, który spędził 4 lata w wiezieniu w Singapurze. Zapytałem go, jak to zniósł, bo 4 lata to już całkiem sporo. A on mi na to "jeśli chciałbyś przestudiować historię średniowiecza i napisać książkę o Singapurze to wcale nie jest tak dużo czasu". Młodemu poszukiwaczowi nielegalnych przygód poradziłbym więc, by zastanowił się, co będzie chciał "studiować" podczas ewentualnego pobytu w więzieniu.

*Książka opisuje losy grupy polskich przemytników - przewalaczy, jak sami siebie nazywali – którzy w latach 80. przemycali najpierw magnetowidy i kamery, a potem „żółtko”, czyli złoto na złotej trasie Singapur-Indie. To nie jest biografia. To relacja uczestnika wydarzeń, wzbogacona o rozważania nad historią i kulturą subkontynentu. Autor zestawia obraz dawnych Indii z współczesnym - by uporządkować wspomnienia wybrał się w dwustukilometrową pieszą wędrówkę w poprzek tego kraju. Dziś jest właścicielem firmy usługowej i przewodnikiem po Azji. Han Solo to był jego pseudonim w tamtych czasach.