Literatura fantasy ma swój świat "high fantasy”, domyślną rzeczywistość niby-średniowiecza z elfami, smokami, krasnoludami i magią – w tej zastanej scenografii mogą się jednak wydarzyć bardzo różne rzeczy: choćby Andrzej Sapkowski ze swoim ironicznym, lekko słowiańskim, gorzko sceptycznym Wiedźminem. Odpowiednikiem świata high fantasy w kryminale jest model rzeczywistości wypracowany przez Agathę Christie i innych pisarzy oraz pisarki złotego wieku powieści kryminalnej (obejmującego z grubsza lata 1910–1940); można sobie ten model wyobrazić jako zamkniętą bądź odizolowaną przestrzeń – wiejską posiadłość, wyspę, wagon kolejowy – w obrębie której dochodzi do morderstwa. Podejrzani są wszyscy obecni, nikt nie może się ulotnić, śledztwo prowadzi detektyw (często: detektyw amator) obdarzony nieprzeciętną spostrzegawczością, wrażliwością i intuicją, który musi przy okazji rozplątać węzeł rodzinnych traum oraz konfliktów związanych z dziedziczeniem majątku, mezaliansami i lękiem przed utratą prestiżu. Głównymi bohaterami są członkowie klas wyższych, ale detektyw to obcy – klasowo, etnicznie albo po prostu behawioralnie (czyli ekscentryk). W tym uniwersum zabija się dyskretnie: najchętniej trucizną o przedłużonym działaniu, bo śmierć jako taka jest tabu – ma być sterylnie i higienicznie, chodzi bowiem o zagadkę, szaradę, o grę, w której czytelnik ma szansę odgadnąć, kto zabił, nim dowie się tego detektyw; czyjś nagły zgon w powieściach detektywistycznych złotego wieku oznacza po prostu wciśnięcie przycisku z napisem "start”.
Trudno w literaturze kryminalnej o bardziej wyświechtane legowisko. Ale również na tym polu zdarzają się niespodzianki w rodzaju "Siedmiu śmierci Evelyn Hardcastle” Stuarta Turtona. Turton (Anglik, rocznik 1981, dziennikarz specjalizujący się w żurnalistyce podróżniczej) w 2018 r. otrzymał za swoją powieść prestiżowe wyróżnienie Costa Award w kategorii najlepszy debiut i była to chyba słuszna decyzja jury, bo "Siedem śmierci…” wydaje się książką pod różnymi względami nieprzeciętną. Trudno na przykład określić jej przynależność gatunkową – najprościej byłoby powiedzieć, że to pastisz kryminału epoki złotego wieku, ale chodzi tu o kryminał, który został rozkręcony na części pierwsze i złożony od nowa, z pewnymi konstrukcyjnymi modyfikacjami. A przy tym nie jest to postmodernistyczny, intertekstualny misz-masz: mimo rozmaitych osobliwości (do których zaraz przejdziemy) Turton pozostaje zadziwiająco wierny konwencji.
Pełna dezorientacja
Mamy zatem odludną posiadłość gdzieś na angielskiej prowincji, osadzoną w bezczasie uogólnionych lat 20. lub 30. zeszłego stulecia. Wieczorem ma się tam odbyć bal maskowy, wszyscy goście już przybyli, rodzina Hardcastle – właściciele posiadłości – także są obecni. Atmosfera jest jednak mocno skwaszona i podminowana, wszyscy zebrani oczekują, że bal nie będzie miłym wydarzeniem, lecz przerodzi się w skandal. Sam dom przedstawia sobą widok rozpaczliwy: przez lata stał pusty i niszczał, a teraz, z okazji balu, został pospiesznie (i nader niechlujnie) wyremontowany, jednak rodzina szuka raczej sposobu, żeby się go pozbyć – raz, że stanowi potężne obciążenie podatkowe, a dwa, że wiążą się z nim fatalne wspomnienia: przed laty nieopodal brutalnie zamordowano jedno z dzieci państwa Hardcastle.