Skończyły się przecieki z Akademii Szwedzkiej – bukmacherzy byli w tym roku bezradni w typowaniach – i od razu mamy niespodziankę: literacką Nagrodę Nobla przyznano urodzonej w 1943 r. amerykańskiej poetce Louise Glück, która nie znalazła się nigdy w żadnym zestawieniu potencjalnych kandydatów do tego prestiżowego wyróżnienia.
Ciekawy fakt, który sporo mówi o tym, że poezja, nawet anglojęzyczna, jest na świecie czytana z gruntu inaczej niż proza – znacznie bardziej lokalnie. Glück w USA ma rozpoznawalne nazwisko, spadł już na nią deszcz nagród, włącznie z Pulitzerem, uznaje się ją za jedną najważniejszych poetek ostatnich dekad, tymczasem wszędzie w Europie, w każdym razie wszędzie poza Wielką Brytanią, media społecznościowe, nawet w kręgach literackich, rozgrzały się od pytań w rodzaju: „Kto to jest?”, „Czy ktoś czytał?”.
W Polsce znajomość twórczości Glück ograniczała się do tej pory do wąskiego grona specjalistów i specjalistek związanych z amerykanistyką i pracą translatorską, przekładów zresztą jest jak na lekarstwo – parę wierszy rozsianych po czasopismach i antologiach.
Reklama
Można sobie żartować, że szwedzcy akademicy postanowili radykalnie uniknąć kontrowersji, wybierając autorkę, której nikt nie zna – ale byłaby to zbędna złośliwość; nawet pobieżna lektura poezji Glück podpowiada mi, że mamy do czynienia z wybitną artystką, piszącą chłodno, klarownie i chmurnie o paradoksach ludzkiej – kobiecej, ale nie tylko kobiecej – kondycji, z poetką-intelektualistką, która znalazła komunikatywny język, aby opisywać rzeczy niemal niewyrażalne, z erudytką używającą mitologicznych tropów (w czym przypomina choćby Zbigniewa Herberta) do osobistej, intymnej poetyckiej narracji. Literacki Nobel nie tylko honoruje, ale też odkrywa – i w tym wypadku jest to, jak się zdaje, odkrycie warte uwagi. Pozostaje mieć nadzieję, że już wkrótce dostaniemy po polsku któryś z jej 12 tomów poezji.