Łukasz Moll nazywa ten czas "dziecięcą chorobą" albo "młodzieńczym buntem wobec starości i nuworyszowskim zachwytem nad nowością". Filozof pozornie rozlicza samego siebie. Choć przecież wiemy, że wyrzut ma dużo szerzej zakrojonego adresata.

Kim jest Łukasz Moll?

Łukasz Moll - filozof z Uniwersytetu Wrocławskiego, trzydziestoparolatek - w przeszłości był związany z rozmaitymi lewicowymi środowiskami od „Krytyki Politycznej” po Partię Razem. Wykluczano go z nich z większym lub mniejszym hukiem za nielewomyślne poglądy - także za nie taki, jak trzeba, stosunek do Europy.
Reklama
Swoją koncepcję Europy Moll rozwija właśnie w tej książce. W autobiograficznym wstępie wspomina, że sam jest dzieckiem tego okresu, gdy Polska do Zachodu aspirowała - lata 90. XX i początek XXI w. Czas wstępowania do NATO i przebierania nogami w kierunku Unii Europejskiej. „Czy jesteśmy wystarczająco cywilizowani?”, „A jeśli wyjdzie z nas wiocha, a oni się połapią i nas nie przyjmą?”, „przecież my jesteśmy sto lat za Murzynami”? - wspomina Moll większe i mniejsze strzępki publicystycznych sporów tamtych lat.

Dziś widać, że byliśmy wtedy częścią czegoś dużo szerszego. Ochoczo weszliśmy w sam środek najnowszej fazy mapowania się Europy. Zachód - jak każda cywilizacyjna potęga - zawsze to robił. Zawsze próbował wyznaczać swoje granice, pokazując innym, że są barbarią. Proces integracji Europy Wschodniej - w tym nasz - był po prostu jednym z najnowszych rozdziałów. Ta ekspansja odbywała się wedle logiki zawstydzania Wschodu - im więcej mówiono nam, że nie pasujemy, tym bardziej my staraliśmy się pokazać, że to nieprawda. Że postaramy się mocniej i udowodnimy naszą przydatność.

Nadając eurointegracji taką właśnie narrację, Zachód świetnie na tym wyszedł. Wchłonął Polskę i innych graczy, przejął sporą część ich zasobów ekonomicznych, a na dodatek podbijani byli (są?) mu za to dozgonnie wdzięczni.

Nasze wejście do „zjednoczonej Europy” bynajmniej nie zakończyło historii. Okazało się, że za patosem „Ody do radości” i pięknem gwiaździstej flagi powiewającej na rodzimych urzędach nie idzie ostateczny triumf europejskiego braterstwa. Nie ma narodu europejskiego. Przeciwnie. UE zaczęła przechodzić kolejne kryzysy: finansowy, zadłużeniowy, uchodźczy, energetyczny. Coraz bardziej oczywiste stawało się to, że unijny uniwersalizm jest zasłoną, za którą dzieją się rzeczy mało wzniosłe i sympatyczne: wyzysk w ramach podziału pracy wewnątrz strefy euro, bezlitosne niszczenie społecznej spójności w zadłużonych krajach Południa, cierpienie tysięcy migrantów próbujących sforsować granice europejskiego raju.

Czy wolno taką Europę krytykować? Teoretycznie tak. W praktyce jest to przedstawiane jako chęć powrotu do ponurych narodowych partykularyzmów. Jako „zawracanie Wisły kijem” i „cofanie zegara historii”. Tylko najwięksi twardziele i polityczni nonkonformiści potrafią się tymi zarzutami nie przejmować i podjąć polemikę. Łukasz Moll do nich należy. W „Nomadycznej Europie” ma odwagę pisać o buncie wobec uniwersalizmu. Nawołuje do kontestacji zastanej Europy. I czyni to - co w naszych warunkach dziś absolutnie unikalne - z lewicowych pozycji. Mocne, świeże i ożywcze.