To tylko niektóre konsekwencje rzucenia przez ajatollaha Chomeiniego fatwy z poleceniem zamordowania Salmana Rushdiego oraz wszystkich osób, które brały świadomie udział w publikacji książki "Szatańskie wersety". Nie obyło się bez podkładania bomb pod księgarnie i publicznego palenia książek.
Irański przywódca nazwał powieść "bluźnierstwem przeciw Islamowi" - bluźnierczy był jakoby sposób przedstawienia tam proroka Mahometa. Wyznaczono nagrodę za głowę Rushdiego, a Wielka Brytania i Iran zerwały kontakty dyplomatyczne. Co ciekawe, także wielu brytyjskich intelektualistów lewicowych uważało, że człowiek, który obraża islam, powinien zamilknąć. Sam pisarz przez dziewięć lat nie ruszał się bez ochroniarzy - w 2008 roku jeden z nich postanowił na tym nawet zarobić, pisząc książkę o tym, jak Rushdie się ukrywał. Twierdził m.in., że ten próbował zarobić na fatwie i kazał policjantom płacić sobie za mieszkanie w jego domu. Sąd uznał, że książka przedstawia nieprawdzie fakty i ostatecznie wydawca odstąpił od publikacji, ale obszerne fragmenty zdążyły ukazać się w prasie.
Rushdie do dzisiaj co rok otrzymuje z Iranu "walentynkę" - żeby wiedział, że Iran o nim pamięta. Kiedy w 2007 roku otrzymał od królowej Wielkiej Brytanii szlachectwo, Al-Kaida obiecała "bardzo precyzyjną odpowiedź". Iran nigdy nie cofnął oficjalnie fatwy, choć pod presją Wielkiej Brytanii ogłosił, że nie będzie wspierał morderców.
Roger Cohen: Co pan czuje, kiedy wspomina wydarzenia sprzed 10 lat?
Salman Rushdie: Nie wspominam.
Napisze pan kiedyś o tym?
Ludzie - zwłaszcza mój agent literacki - mówią, że powinienem... Nie jestem zachwycony, że wszyscy przy okazji rocznicy do tego wracają, ponieważ przez lata starałem nie myśleć o tym, co mi grozi. Nawet teraz, gdy ktoś powie: "Nie ma już zagrożenia" - to nie mam żadnej gwarancji, że to prawda.
Napisać o tym... Chyba w końcu będę musiał się tym zająć, bo w przeciwnym razie ktoś inny mnie wyręczy. Na razie jednak nie zdołałem wymyślić koncepcji. Wybitne autobiografie dorównują twórczości literackiej danego pisarza. Autobiografię Gabriela Garcii Marqueza czyta się jak powieść Gabriela Garcii Marqueza. Po prostu nie wiem, jak do tego się zabrać.
Dużo czasu pan poświęca na myślenie o tym?
Sporo, ale teraz odbieram to jak otwieranie pokoju, który kiedyś słusznie zamknąłem. I nie mam szczególnej ochoty wracać, bo nie czułem się tam dobrze. Ale kiedyś to zrobię. Potraktuję to jako wyzwanie na emeryturze. Kiedy dojdę do wniosku, że skończyły mi się historie, wtedy opowiem tę. A jest to z pewnością dobra historia.
Czy wieloletnie ukrywanie się miało wpływ na literackie nawyki, nauczyło dyscypliny?
Chyba nie. Powieść to długa forma i pisze się ją niezależnie, czy masz na karku fanatyków, czy możesz swobodnie hulać po mieście. Znam dramatopisarzy czy scenarzystów, którzy mówią zupełnie co innego: kiedy wpadną na jakiś pomysł, odgradzają się od świata i piszą daną rzecz w jednym rzucie. Znana jest historia o tym, że Noel Coward machnął "Private Lives" przez weekend.
Zawsze myślałem o powieści jako o maratonie. To nie znaczy, że maratończycy są lepszymi lekkoatletami niż sprinterzy. Raczej muszą starannie opracować taktykę, jak dotrzeć do mety.
Jak pan to sobie organizuje?
Wstaję rano i pracuję. Traktuję pisanie jak normalny zawód.
Przez siedem dni w tygodniu?
Kiedy uda mi się wskoczyć w rytm, to nie lubię go gubić.
Po osiem godzin dziennie?
Nie. Pozwalam sobie na przykład na późne śniadanie w niedzielę, ale nie lubię tak całkiem wychodzić z rytmu. W ostatnich stadiach pisania powieści robię się bardzo trudny we współżyciu.
Dlaczego?
Bo tylko piszę i śpię, piszę i śpię. Na finiszu pracuję po 18 godzin dziennie, padam skonany, a następnego dnia wstaję i od nowa. To wielka frajda, ale tylko dla mnie, a nie dla tych, którzy mają ze mną styczność.
A jak pan ocenia to, co dzieje się dziś w świecie islamu? Czy wypala się gorączka islamskiego fundamentalizmu, której sam padł pan ofiarą?
W ostatnich wyborach w Pakistanie mniej niż 2 proc. ludności głosowało na ekstremistyczne partie islamskie. A zatem kiedy ludzie mają prawo go głosowania, nie głosują na ekstremistów. W Pakistanie problem polega na tym, że wiele elementów aparatu władzy, zwłaszcza dowództwo wojskowe i służba wywiadowcza ISI, coraz bardziej się islamizuje. A kiedyś pakistańscy generałowie byli kompletnie zeświecczeni - wie pan, grające w golfa, pijące whisky, mówiące z brytyjskim akcentem bufony, ale przynajmniej nie fundamentaliści religijni.
Teraz elita wojskowa i wywiadowcza jest bardzo zislamizowana i dysponuje bombą jądrową. Problem leży zatem po stronie władzy, a nie poglądów większości społeczeństwa. W rezultacie wszystkie organizacje terrorystyczne świata zakładają swoje główne bazy właśnie w Pakistanie.
Sądzi pan, że fundamentalizm islamski w przewidywalnej przyszłości straci na sile przyciągania?
Nie jestem dobry w prorokowaniu... Optymizmem napawa fakt, że w krajach, gdzie islamski radykalizm jest najsilniejszy, jednocześnie ludzie najbardziej go nie lubią. Irańczycy nie lubią ajatollahów, a Afgańczycy nienawidzili talibów. W Algierii, gdzie ekstremistyczne ugrupowania muzułmańskie, takie jak FIS (Islamski Front Ocalenia) i GIA (Islamska Grupa Zbrojna), przez jakiś czas walczyły z władzą, ludzie bardzo szybko przeżyli rozczarowanie. Być może więc rzeczywiście jest to gorączka, która niedługo się wypali.
Po "Szatańskich wersetach" napisał pan książeczkę dla dzieci. Co pana do tego skłoniło?
Kiedy mój syn miał 11 lat - to było rok po fatwie, czyli w bardzo trudnym dla nas okresie - obiecałem mu, że napiszę dla niego książkę. Często mnie pytał: "Czemu nie piszesz książek, które ja chcę czytać?". Umówiliśmy się, że jak skończę to, nad czym pracuję, popełnię coś dla niego. Uznałem, że to obietnica, której muszę dotrzymać.
Stąd się wziął "Harun i morze opowieści". I stało się coś niezwykłego: książeczka, którą napisałem, żeby sprawić przyjemność mojemu dziecku - był to wyjątkowy przypadek, kiedy pracowałem z myślą o jednym odbiorcy - osiągnęła kolosalny sukces. Teatr Narodowy w Londynie wystawia jej adaptację sceniczną, a Lincoln Center operową i być może będzie też superprodukcja filmowa.
David Lipman, który zrobił między innymi "Shreka", chce być producentem, a Alan Parker - ten od "Evity" - reżyserem. Wyobrażają sobie połączenie fabuły z animacją i mówią o absurdalnie wysokim budżecie. Może się więc okazać, że zostanę zapamiętany głównie jako autor tej maleńkiej książeczki. Teraz mam kolejnego 11-letniego syna, który mówi: "Gdzie książka dla mnie?". I jest tylko jedno wyjście: muszę ją napisać...
Często dostaje pan listy od najmłodszych czytelników?
Muszę powiedzieć, że jeśli chodzi o reakcje czytelników, to z "Dziećmi północy" i niektórymi innymi książkami było nieźle, ale reakcja na "Haruna i morze opowieści" sprawia mi najwięcej radości, ponieważ dzieci są w tych sprawach bardzo spontaniczne i szczere. Żadne inne listy od fanów nie zaczynają się od słów, "Yo Salman!".
Mój ulubiony list dostałem kilkanaście lat temu od dziewczynki z Massachusetts, która wtedy miała 12 lat, a teraz ma około 30. Zadała mi wiele pytań, a potem napisała: "Bardzo proszę o odpowiedź, bo kiedy dorosnę, zamierzam zostać pisarzem albo przywódcą politycznym".
Pomyślałem sobie: "Lepiej jej odpisz od razu. Bo za trzydzieści lat będzie prezydentem". I może będzie. Pisanie dla dzieci sprawia mi wielką przyjemność. Zresztą potem się okazuje, że pisałem też dla wszystkich innych.
© The New York Times, 2009