Nie wiem, ile razy Walczak obejrzał serial Passendorfera, nie wiem, czy tak jak ja kochał się w piersiastej Marynie i zazdrościł powodzenia mocarnemu harnasiowi. W każdym razie bardzo chciał przetestować swoją pamięć o nim w ramach reguł nowych zdemistyfikowanych opowieści przygodowych, w których nic nie jest takie, jakim się wydaje. Bohater musi stoczyć walkę ze swoją legendą, dotychczasowa konwencja zostaje wykpiona, naiwne ideały pierwowzoru podszyto cynizmem. Nie ma zmiłuj.
Dziś na tamtego „Janosika” patrzymy okiem wielbicieli „Shreka” i „Twin Peaks”. Dlatego to nie jest już ta sama historia. I co się dziwić, że Walczak napisał swoją wersję jego przygód tak jak w Hollywood piszą scenariusze filmy typu „crossover”, czyli krzyżówek gatunkowych. Oto zderzamy ze sobą dwa światy i mity, doprowadzamy do pojedynku superbohaterów albo superpotworów: Freddy Krueger kontra Jason, Alien vs. Predator.
Narratorem „naprawdę prawdziwej historii Janosika” jest Łowca (Mariusz Laskowski), postać żywcem wyjęta z amerykańskich komiksów albo horroru typu „Koszmar minionego lata”. Czarny strój, zasłaniający twarz kapelusz, szybkostrzelny pistolet i rzeźnicki hak. Łowca trudni się likwidacją innych superbohaterów, porusza się na rolkach, założył firmę, wpuścił do sieci efekciarskie reklamówki.
Jak się łatwo domyśleć, przeczesującego Podhale Łowcę wynajmują murgrabia z biskupem, czarny bohater wdziera się podstępem do bandy Janosika. Ale zamiast zlikwidować zbójnika, zostaje jego wyznawcą. Pastisz zmienia się nieoczekiwanie w parodię. Zwłaszcza że Janosika gra reżyser spektaklu Łukasz Kos w odlotowym plastikowym torsie. Kos kpi swoim występem z naszych dawnych fascynacji męskością Marka Perepeczki, granie sprawia mu frajdę. Bawiąc się w przaśne, udawane kino o nonkonformizmie Kos nasyca narrację popkulturowymi cytatami: Łowca nagrywa swoje przemyślenia na temat Janosika na dyktafon jak agent Cooper z „Twin Peaks”, murgrabia bawi się odciętym uchem dziecka z widowni niczym Kyle MacLachlan w „Blue Velvet”.
W jego spektaklu Janosik to skrzyżowanie muzyka rockowego w nigdy niekończącej się trasie z majorem Frydrychem z Pomarańczowej Alternatywy. Tylko od czasu do czasu tak na pół-serio pojawia się watek ofiary: Janosik nabiera cech chrystusowych, a w jednej ze scen zawieszony pod sufitem Jezus zrywa się z krzyża, siada na jego ramieniu i gada z harnasiem o tym, jak warto żyć i umierać. Kos pozwala wybrzmieć kilku przemyconym do Janosikowej opowieści Walczakowym obsesjom: harnaś jak ognia boi się stabilizacji, woli zginąć, niż ustatkować się u boku zbójniczki Maryny zwanej Ciupagą (Monika Babula). I tak jak tamten serialowy Janosik zginie zdradzony.
W tym momencie serialu Passendorfera, zawsze płakałem jak bóbr. „Ale zgotowaliśmy ci weselisko, harnaś” – mówi Kwiczoł, a może Pyzdra. W spektaklu Kosa Janosik też umiera, a ja mimo wszystkich salw śmiechu, jakie z siebie wydałem, mam mokre oczy. Całe życie myślałem, że ten mój Janosikowy szloch wynikał z przełamania konwencji: ta śmierć była jakby nie na miejscu w ramach świata Janosika, wypełnionego bijatykami dużych chłopców, w których owszem rozwalano sobie nos i wytłukiwało zęby, ale nikt nie ginął, wystarczyło wystrychnąć przeciwnika na dudka.
Niedawno dowiedziałem się jednak, że to zestawienie: nagi męski tors, zakrzywiony hak, dwaj towarzysze harnasia po bokach ma ewidentny gejowski podtekst. Jeśli dodamy do tego słynną tezę Macieja Nowaka, że do teatru chodzi dziś wyłącznie młodzież, kobiety i geje, to po radości i żałości, jaką daje nam Janosikowa historia, powinniśmy się wszyscy trzej, Kos, Walczak i ja, porządnie nad sobą zastanowić.
JANOSIK. NAPRAWDĘ PRAWDZIWA HISTORIA, Reżyseria Łukasz Kos, Teatr Lalka w Warszawie, Premiera: 25 marca