Jeszcze w trakcie trwania przedstawienia zdaliśmy sobie sprawę, że w Teatrze Narodowym jesteśmy świadkami narodzin spektaklu niesłychanie ważnego, realizacji obracającej w niwecz wysiłki tych, którzy Mrożkowi chcą odebrać należne mu miejsce we współczesnej polskiej dramaturgii. "Miłość na Krymie" w inscenizacji Jarockiego potwierdza rangę literacką tego tekstu, brzmiącego dziś niesłychanie świeżo i bardzo aktualnie.

Historycy i krytycy teatru zastanawiają się, która z dwóch wybitnych polskich realizacji - a z drugą z nich mieli właśnie do czynienia - która więc jest lepsza - czy ta sprzed 13 już lat, dzieło Erwina Axera z Teatru Współczesnego, czy oglądane właśnie przez nas dzieło Jarockiego? Można toczyć o to spory, bo wreszcie w polskim teatrze mamy do czynienia z faktem prawdziwym artystycznie, a nie kolejną medialną wydmuszką. Jeśli więc rozgorzeje taki spór - należy się cieszyć, bo jest to wreszcie dyskusja istotna.

Oczywiście spektakl Axera i Jarockiego to dwa światy. To dzieła zupełnie inne, operujące innymi scenicznymi konwencjami. Widać to zwłaszcza w pierwszym akcie, w którym słychać erudycyjne odniesienia do Czechowa. U Axera był to dyskretny i bardzo zabawny pastisz. To wciąż był Czechow, ale zagrany z lekkim przymrużeniem oka. U Jarockiego ta tonacja jest zupełnie inna, muzycy określiliby ją jako grave, a więc poważniejsza, bardziej serio. U Axera scena oświetlona była pełnią mocy reflektorów, u Jarockiego światło jest przyćmione, intymniejsze, tak jak i bardziej intymne, czechowowskie jest rozegranie tego aktu.

Gdy "Miłość na Krymie" była jeszcze sztuką nową, mówiono o niej: "Pierwszy akt wspaniały, drugi niezły, ale co począć z trzecim?". Z tą ostatnią częścią "komedii tragicznej" Mrożka teatr miał największe kłopoty. Nie można było jej adaptować, Mrożek obwarował swoją sztukę słynnymi 10 punktami, od których nikomu nie wolno było odstąpić. Jarocki, który "Miłość..." miał reżyserować w krakowskim Starym Teatrze, zrezygnował wówczas z jej realizacji. W warszawskim przedstawieniu pozostał ślad tamtego konfliktu, dziś potraktowanego już humorystycznie. Tatiana odczytuje dziś fragment tamtego manifestu Mrożka i w tej scenicznej konfiguracji brzmi on rzeczywiście niby fragment postulatów nowej artystycznej rzeczywistości. Co jednak z trzecim aktem?

Jarocki dokonał dość gruntownej adaptacji. Zmieniła się rola Lenina. U Jarockiego wódź rewolucji jest swoistym demiurgiem nowej rzeczywistości. Jerzy Radziwiłowicz ucharakteryzowany na towarzysza Włodzimierza Ilicza wygłasza tyrady miażdżące nowy światowy porządek, jest upiorem przeszłości, którego nie przebito osikowym kołkiem, i który ma wielką ochotę do powrotu na ten świat. U Axera ten trzeci akt, zrealizowany z zachowaniem wszystkich wymagań aktora, był wielkim pytaniem o przyszłość, i to nie tylko przyszłość Rosji wyczekującej w pustce na statek, co ma zawieźć ku mitycznej Ameryce. To było pytanie o świat początku lat 90., stojący wówczas na rozdrożu nowego i niewyklarowanego porządku.

Od tamtego czasu świat się zmienił, dziś bliżej nam ku temu nowemu porządkowi i nie jest to wizja optymistyczna. Stąd ten Lenin pojawiający się w świecie opanowanym przez gangsterów, dorobkiewiczów, szarlatanów i hochsztaplerów zdobywających naukowy cenzus, jak dawni Czelcowowie, przed rewolucją ograniczeni, ale poczciwi i rzetelni kupcy, po rewolucji kornie służący nowej rzeczywistości, dziś sięgający po władzę, majątek i szemrane naukowe stopnie. To nie tylko rosyjski obrazek. Aż za dobrze znamy go z Polski, nieprawdaż? Nie ma w tym świecie miejsca na inteligenta Zachedryńskiego, nie ma miejsca na ostatniego romantyka, czyli Sjejkina. Jarocki nie zostawia jednak widza w poczuciu beznadziei. Ostatni obraz "Miłości na Krymie", apoteoza wiary, biała postać Tatiany z pierwszego aktu pojawiająca się w "carskich wrotach" gigantycznej cerkwi, potężny cerkiewny chór śpiewający cerkiewnosłowiańską doksologię, hołd zanoszony Trójcy Świętej - to jest droga ocalenia tego świata, co wypadł ze swoich kolein. Bóg i uczucie. Tylko to może zbawić.

Jerzy Juk-Kowarski, który zaprojektował scenografię. To również wielki bohater premierowego wieczoru. Jego dzieło idealnie współgra ze zmianą tonacji przedstawienia. W pierwszym akcie - pogłębiona scena Narodowego. Minimalna ilość mebli i rekwizytów. Wrażenie ogromnej przestrzeni, swobody, z której nie umieją korzystać bohaterowie Mrożka, zamknięci w świecie swoich fobii i obsesji. W drugim akcie - ta nigdy niewykorzystana swoboda zostaje ograniczona, Juk Kowarski ogranicza przestrzeń klaustrofobicznym gabinetem Zachedryńskiego. Widać wciąż morze, lecz od jego bezkresu oddzielają dwie czarne ściany. I ostatni akt - pustka, linia morskiego horyzontu. Wszystko się rozpadło, z tej przestrzeni można już tylko uciekać. Juk-Kowarski na finał przedstawienia przygotował prawdziwą ucztę dla oka. Ze scenicznej podłogi dźwiga się ogromna prawosławna świątynia z mnóstwem cebulastych kopułek. To rosyjski kremlin, który jest zarazem ikonostasem z Bogurodzicą w geście opieki roztaczanej nad światem. Ostatni obraz tego przedstawienia wciska w fotel. Kremlin-ikonostas rozjarza się światłem z cerkiewnych kopuł. Taką wspaniałą scenografię w przedwojennym polskim teatrze zwano "dekoracją na brawo" - tym razem jednak przez dłuższą chwilę widownia zamarła. Aż nie wypadało klaskać. Burza oklasków rozległa się za chwilę.

O "Miłości na Krymie" będzie się mówiło "koncert gry". Nieprecyzyjnie. To nie koncert z solistami i resztą zespołu. To prawdziwa symfonia. Jan Frycz jako Zachedryński, genialna para Czelcowów, czyli Anna Seniuk i Janusz Gajos, Mariusz Bonaszewski jako inżynier Wolff, Tatiana Małgorzaty Kożuchowskiej, Sjejkin Pawła Paprockiego i wszyscy występujący w tym przedstawieniu - to precyzyjny, zgrany zespół. Jak w orkiestrze, w której każdy głos jest ważny, bez niego rozpada się precyzyjnie wymyślona całość. Taka zespołowość w naszym teatrze zdarza się już bardzo, bardzo rzadko.

Jarocki pokazał w swoim przedstawieniu rzecz oczywistą dla ludzi wrażliwych i oczytanych, a nową zapewne dla kilku koźląt hasających sobie od kilku sezonów beztrosko po polskiej teatralnej łączce: Mrożek jest wciąż pisarzem żywym, ale jest też trudnym partnerem dla teatru. Wymaga precyzji myślenia, szerokiego intelektualnego horyzontu - i zespołu znającego sztukę dialogu. To - jak się wydaje - wymagania w istocie zbyt wysokie jak na najnowszy polski teatr żywiący się gazetową makulaturą i za fundamentalny problem ludzkiego bytowania uznający zawartość rozporka albo biustonosza.

Mrożek wraca z teatralnego wygnania. Po poznańskim "Krawcu" to druga i jeszcze ważniejsza inscenizacja jego sztuk. Czas na następne. On wciąż mówi bardzo wiele o naszym świecie i nas samych. Trzeba go po prostu uważnie czytać.

Sławomir Mrożek, "Miłość na Krymie". Teatr Narodowy, premiera 18 stycznia 2007



















Reklama