Długo będziemy wspominać dawne polskie „Wesela” – trochę jak wyraz świetności minionego teatru, a trochę jako dowód, że jednak potrafimy. Wiadomo, Grzegorzewski w Teatrze Narodowym już półtorej dekady temu, wiadomo, film Andrzeja Wajdy sprzed lat z górą czterdziestu. Ale też jego spektakl z krakowskiego Starego Teatru z roku 1991, a nawet słynne „Wesele” bez muzyki Kazimierza Dejmka z Teatru Polskiego w Warszawie po premierze przyjęte niejednoznacznie, a dziś jawiące się jako dzieło mocne i bezkompromisowe. Ostatnie „Wesela” nie mają takiej siły. Marcin Liber na przykład w niedawnej inscenizacji Teatru Polskiego w Bydgoszczy skutecznie przykrył Wyspiańskiego Smarzowskim, a potem zabił nachalną publicystyką, choć obronili się aktorzy w poszczególnych rolach, a także jako dobrze zgrany zespół. Michał Zadara w Teatrze Stu w Krakowie przeniósł arcydzieło do współczesności, umieszczając akcję blisko toalety w modnym klubie, a bohaterom kazał co jakiś czas dawać sobie w żyłę. Wyszło niezamierzenie śmiesznie.
"Wesele" w Teatrze Polskim jest tylko groteskowe, a z powodu dokonanych przez reżysera ingerencji w tekst chwilami niezrozumiałe. To klasyka martwa, choć chce się podobać.
Pisał przed laty wybitny krytyk Andrzej Wanat, że „Wesele” jest barometrem, który o każdej porze wskazuje w Polsce pogodę. Co wskazał ów barometr w Teatrze Polskim w Warszawie? No właśnie nic. Stłucz pan termometr, nie będziesz pan miał gorączki.
Krzysztof Jasiński gra cały czas w prowadzonym przez siebie Teatrze Stu tryptyk „Wędrowanie”, złożony z fragmentów „Wesela”, „Wyzwolenia” i „Akropolis”. Widowiska nie widziałem, ale znam i chyba rozumiem jego zasadę. Oto artysta próbuje wydobyć z wielkiej triady Wyspiańskiego samą esencję, ociosać ją z niektórych postaci, gdy trzeba, kwestie wykreślonych bohaterów wkładając w usta innych. Zostaje zatem kościec „Wesela”, przeglądający się w sekwencjach z „Wyzwolenia” i „Akropolis”. Dopiero trójczłonowa całość niesie ze sobą sensy.
W Teatrze Polskim mamy jednak samo „Wesele”. Jego realizację planowano przy Karasia już od dawna, zmieniali się planowani reżyserzy, koncepcje, terminy. W końcu inscenizację powierzono Jasińskiemu. Zapewne zdecydował o tym sukces jego „Zemsty”. Fredrowski spektakl mógł żenować prologiem z muzyczką Piotra Rubika i kuriozalną choreografią, ale bronił się jako świadomie ludyczna zabawa. Za „Zemstą” zagłosowała nogami publiczność, przedstawienie grane jest ciągle przy kompletach na widowni.
Mamy w Teatrze Polskim „Wesele”, tymczasem wydaje się, jakby inscenizacja Jasińskiego przywędrowała tu wyrwana z krakowskiej większej całości. Zamiast kilkudziesięciu postaci na scenie zaledwie jedenaścioro bohaterów. Nie ma Kliminy, Zosi, Haneczki, Czepcowej, Radczyni, Marysi, Kasi – część z ich kwestii przejmuje Maryna (Ewa Makomaska). Nie ma Staszka, Dziada, Kaspra, Wojtka, Kuby, Nosa – niektóre ich kwestie reżyser też rozdzielił między inne postaci. Tyle że skutkuje to absurdem, gdy po monologu Gospodarza (Andrzej Seweryn) wypowiada on zdania zabrane Nosowi. Bo obaj sobie popili? Marne to wytłumaczenie.
Trudno mi też zrozumieć owo ograniczenie liczby bohaterów. Scena Teatru Polskiego w Warszawie spokojnie pomieściłaby wszystkie postaci z arcydramatu Wyspiańskiego, udowadniała to przecież niejednokrotnie w przeszłości. Poza tym taki, jak oglądamy, kształt inscenizacji Jasińskiego bynajmniej nie wskazuje na zamierzoną przez reżysera kameralność. Mówi się też nie od rzeczy, że wystawienie „Wesela” to najważniejszy egzamin dla zespołu aktorskiego. Jeżeli teatr dysponuje zespołem zdolnym do zagrania tej sztuki, można wystawić w nim każdy utwór. Czyżby dyrektor Seweryn nie chciał przy tej okazji udowodnić, że po czterech latach swej kadencji ma u siebie aktorów do „Wesela” pełną gębą, a nie jego atrapy? A tym samym że stworzył prawdziwy ansambl gotowy do najtrudniejszych wyzwań? Przyznam, że nie rozumiem.
Decyzja o odchudzeniu obsady ma dla spektaklu Jasińskiego najpoważniejsze konsekwencje. Skoro nie ma Dziada, Upiór rozmawia z Czepcem, mniejsza o sensy tego zestawienia. W Teatrze Polskim zresztą w ogóle nie ma widm. To znaczy są, ale pojawiają się jedynie na wyświetlanych po bokach sceny obrazach polskich mistrzów pędzla, a mówią głosami aktorów odtwarzających bohaterów je widzących. Można zrozumieć ów zabieg w ten sposób, że oto Wernyhora, Upiór, Hetman albo Stańczyk są wytworami zmęczonej i pijanej świadomości postaci, że legną się im w głowach niczym koszmarne sny. Tyle że efektem jest groteska, gdy idzie o sceniczne obrazowanie. Dziennikarz Jarosława Gajewskiego albo Czepiec Piotra Cyrwusa gną się w dziwacznych monologach, gadając do siebie, a zarazem do obrazów. Śmieszne to, nie na miarę możliwości tych znakomitych aktorów.
Reszta jest w przedstawieniu Jasińskiego najczęściej mdłą deklamacją fraz z Wyspiańskiego. Trudno odnaleźć jedną, decydującą o jego kształcie myśl. Że „Wesele” to impreza poprzebieranych celebrytów, którzy żyją udawaniem? Mało to przekonujące, a i niezbyt konsekwentnie przeprowadzone. Że współczesność wdziera się do Bronowic (czy to na pewno Bronowice...) poprzez dźwięki muzyki disco polo, choćby zespołu Weekend oraz Donatana? Ale to już było i w mocniejszym wydaniu. W większym stopniu niż podstawienie publiczności krzywego lustra podejrzewam niestety chęć uatrakcyjnienia widowiska, jednak odbywa się to kosztem dobrego smaku. Na upartego można zrozumieć brak chocholego tańca, tym bardziej że po prawdzie nie miałby kto go odtańczyć. Jednak laserowego tunelu, w którym w finale pojawia się Jasiek (Paweł Krucz), już wybaczyć nie umiem. „Wesele” to nie „Metro” Józefowicza ponad dwadzieścia lat temu.
Nie ma w tym przedstawieniu dobrych ról. Postaci zostały nie tyle obniżone w randze, ile boleśnie spłaszczone. Widać to choćby w ujęciu ról kobiecych Ewy Makomaskiej, Natalii Sikory (Rachela) oraz Joanny Trzepiecińskiej (Gospodyni). Tej ostatniej reżyser dopisał współczesne weselne żarty, chyba jedynie dla uciechy gawiedzi.
Broni się w całym tym zdarzeniu jedynie Lidia Sadowa, chwilami ujmująca jako Panna Młoda. Zostaje w pamięci kilka fraz Gospodarza w interpretacji Andrzeja Seweryna. Tych, kiedy wielki aktor zapomina, że jest gwiazdą wieczoru, kiedy na przykład... nie śpiewa, a mówi Wyspiańskiego ostro i gorzko. Wtedy uświadamiamy sobie, jakie to mogło być „Wesele”.
Po powrocie z płyt odtworzyłem sobie słuchowisko przygotowane przez Andrzeja Seweryna w 2012 roku w Radiu Kraków. Zagrane bez skrótów, przez wspaniałych, nie tylko krakowskich aktorów, z samym Sewerynem w roli Poety i niepokojącą muzyką Ola Walickiego. Arcydzielne. Tym bardziej nie wiem, po co jest sztuczka ze śpiewkami, jaką pod tym samym tytułem grają w Teatrze Polskim.
Spektakl jest mdłą deklamacją fraz z Wyspiańskiego. Trudno odnaleźć decydującą o jego kształcie myśl
Wesele | Stanisław Wyspiański | reżyseria: Krzysztof Jasiński | Teatr Polski w Warszawie
Dalszy ciąg materiału pod wideo
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję
Reklama
Reklama
Reklama