Anna Sobańda: W tym roku po raz pierwszy miał pan okazję być ze swoimi filmami na Festiwalu w Gdyni. Jakie są pana wrażenia po tej przygodzie?
Rafał Rutkowski: Fantastyczne. To super impreza. W tym roku poziom był bardzo wysoki, większość filmów była fantastyczna. Tym większym zaszczytem jest to, że "Juliusz", w którym gram drugoplanową rolę, zakwalifikował się do konkursu głównego. Żałuję, że ze względu na obowiązki promocyjne nie mogłem zobaczyć żadnego filmu, ale na pewno to nadrobię. Odbyłem za to mnóstwo rozmów z kolegami aktorami, reżyserami, scenarzystami i dziennikarzami, z którymi na co dzień mijam się tylko w pracy. Wspaniale było też zobaczyć te tłumy ludzi, które przychodzą na seanse i porozmawiać z nimi o filmie i emocjach, jakie wywołał.
A tych w tym roku w Gdyni nie brakowało…
... tak, przede wszystkim ze względu na film „Kler” Wojciecha Smarzowskiego, który wzbudzał emocje, jakich dawno nie było na tym festiwalu. O tym filmie się mówiło, wejściówki znikały w sekundę, były dodatkowe seanse. Ludzie stali oglądając, bo brakowało miejsc siedzących. Oklaski po seansie "Kleru" były bezsprzecznie najdłuższe, a wszystkie spotkania z twórcami i konferencje prasowe najtłumniej oblegane.
Co pan sądzi o wycięciu z transmisji w TVP Kultura wystąpienia Wojciecha Smarzowskiego?
Tak niestety jest, kiedy polityka tak mocno zahacza o wszystkie dziedziny naszego życia. Podobnie jak Maciek Stuhr, który napisał o tym na Facebooku, wierzę, że tej ingerencji w przekazie na żywo nie dokonano na zasadzie politycznego przykazu. Tylko jakiś przestraszony urzędnik bał się, że puszczenie wypowiedzi Smarzowskiego spowoduje gniew pryncypała i posypią się głowy. Wydaje mi się, że była to decyzja podszyta lękiem i Maciek Stuhr ma rację mówiąc, że to wkracza w inne dziedziny naszego życia. Nie chodzi już tylko o to, że pojawia się cenzura. Strach ludzi usłużnych władzy będzie powodował, że oni będą działali szybciej niż padną instrukcje z góry.
W literaturze Czechowa czy Gogola o dawnej Rosji, dokładnie opisany jest ten lęk urzędników i ludzi pracujących dla władzy, którzy popełniali straszne głupoty ze strachu przed tym, że ktoś ich ukarze. Na szczęście kino polskie zawsze było niezależne. Takie sytuacje nie zmienią tego, że twórcy będą robili takie kino, jakie chcą. To samo dotyczy teatru i sztuki w ogóle. Za komuny polski film święcił triumfy, nasz teatr był jednym z największych na świecie. Kto wie, może obecny klimat da artystom dodatkową motywację, żeby wbrew temu, co się dzieje, mówić o rzeczach istotnych. Taką atmosferę czuło się podczas festiwalu w Gdyni.
Ingerencja polityki w kulturę może sprawić, że artyści zaczną tworzyć lepsze dzieła?
Są artyści, którzy potrafią taką atmosferę wykorzystać, przekuć ją w artystyczne dzieła. I to jest super. Są też ludzie, którym to przeszkadza, bo nie są przyzwyczajeni do wtrącania się w ich twórczość. Niestety jednak będą musieli do tego przywyknąć, bo takie idą czasy. To dotyczy ludzi, którzy chcą robić swoje, bo znajdą się pewnie oportuniści, którzy będą chcieli się przypodobać władzy i robić rzeczy, które jej pasują. Jeśli jednak przypomnę sobie ostatnie filmy, które powstały po linii obecnej władzy, to były to obrazy artystycznie słabe.
A jak to wygląda w komedii, która jest pana działką?
To trudne pytanie. Ludziom się wydaje, że kiedy w polityce i społeczeństwie jest bardzo spolaryzowana sytuacja, łatwo znaleźć temat dla komedii. Tylko że dzisiejsza ilość absurdów w polityce powoduje, że pojawiają się rzeczy, których komedia nie byłaby w stanie wymyślić. Trudno jest parodiować rzeczywistość, która sama w sobie jest już krzywym zwierciadłem.
Ktoś odbiera wam robotę?
Dokładnie tak. Komediopisarze muszą teraz kombinować, w co tę absurdalną rzeczywistość przekuć. "Ucho prezesa" jest przykładem, że pokazanie parodii bieżącej polityki może odnieść gigantyczny sukces. Tylko że to jest bardzo tu i teraz. Odcinki "Ucha prezesa" sprzed roku czy dwóch lat są już kompletnie nieaktualne. Tymczasem "Miś" śmieszy do teraz. Bo geniusz Barei polegał na tym, że potrafił pokazać absurd komuny tak, że bawi on nawet pokolenia, które na te czasy już się nie załapały. Mnie interesuje właśnie taka uniwersalność komedii. To co robił Mrożek czy Gombrowicz. Znalezienie tego w komedii jest bardzo trudne i wymaga dużo talentu. Nie uważam siebie za kogoś wybitnego w tej sprawie, mam swoją wąską działeczkę i staram się uprawiać ją najlepiej, jak potrafię.
Swój nowy projekt, czyli stand-up "Niepodległość słoików", opisuje pan jako freak show. Co to oznacza?
W dawnych czasach funkcjonowały takie objazdowe atrakcje, gdzie pokazywano kobietę z brodą, cielę o dwóch głowach, karły i gigantów i one nazywały się właśnie freak show. A ponieważ tu, oprócz mnie wystąpią także mapety, pomyśleliśmy, że wpisujemy się w to określenie.
Jakie mapety pojawią się na scenie?
Będzie Syrenka Warszawska, Niedźwiedź zakopiański i Śledź Podlaski oraz kilka innych, ciekawych postaci.
Skąd pomysł na mapety?
Ja, wielki miłośnik mapetów oraz znakomici animatorzy z Teatru Papahema mieliśmy takie marzenie, aby połączyć nasze siły i spróbować dać mapetom głos, ożywić je. Chcemy pokazać polskiej publiczności rodzaj przedstawienia, jakie rzadko nad Wisłą widujemy, czyli mapety opowiadające prawdziwe historie skierowane do dorosłych, w bardzo skromnej, bliskiej stand-upowi formie, gdzie na scenie mamy tylko mikrofon i stołek barowy.
"Niepodległość słoików" opowiada o warszawskich słoikach, pan też się do nich zalicza?
Jak najbardziej. Jestem warszawskim słoikiem z krwi i kości. Przeniosłem się do stolicy na studiach, po ich zakończeniu zostałem, zameldowałem się tu i zacząłem płacić podatki, bo pomyślałem, że tak jest uczciwiej - skoro tu mieszkam i pracuję, powinienem w to miasto inwestować. Wiem z definicji, że gdybym płacił podatki w moim rodzinnym mieście, czyli Białymstoku i tam był zameldowany, wówczas byłbym słoikiem białostockim.
Czy pamięta pan rozterki początkującego słoika?
Oczywiście, byłem wówczas na studiach i nie miałem grosza przy duszy. Mieszkałem w akademiku na Pradze. Ponieważ całymi dniami siedzieliśmy w szkole, nie miałem na co wydawać pieniędzy. Zresztą w początku lat 90. nie było wielu okazji do wydawania pieniędzy, ponieważ nie było tylu fajnych knajp, kawiarni, czy kin, które są teraz. Mimo to, Warszawa, w porównaniu do Białegostoku, wydawała mi się dużym miastem. Tu były tramwaje i Pałac Kultury, a także zapiekanki pod Patykiem, Stadion Dziesięciolecia i parę innych rzeczy.
Czym ta Warszawa przekonała pana do siebie?
Szybko oswoiłem się z jej ogromem i doceniłem, że to tu jest stolica kulturalno-towarzyska. Większość ważnych rzeczy, które dzieją się w naszym kraju, dzieje się w Warszawie. Dlatego aktorzy i artyści zjeżdżają właśnie tutaj. Dużo obecnie jeżdżę po Polsce z teatrem i ze stand-upem i widzę, że chyba w żadnym innym mieście nie zagrzałbym miejsca tak, jak w Warszawie. Właśnie ze względu na pracę i możliwości, jakie mi to miasto daje.
Słoikiem jest się przez całe życie, czy też po wyrobieniu jakiegoś stażu przestaje się nim być?
Po latach słoik staje się wekiem albo konserwą (śmiech). Wydaje mi się, że słoikiem jest się do końca życia. Podobno pełnej krwi warszawiakiem jest się tylko wówczas, gdy oboje rodzice są warszawiakami. Jeśli ma się kogoś na Powązkach, to jest się super warszawiakiem, a jeśli jeszcze ma się powstańca warszawskiego wśród przodków, to się jest topem warszawiaków. Tylko tych topów warszawiaków jest już coraz mniej, więc szanujmy słoiki.
Podobno rodowici warszawiacy nie przepadają za słoikami. Spotkał się pan kiedyś z negatywnym podejście do siebie, jaki słoika?
Nie wśród wykształconych, rodowitych warszawiaków. Może wśród taksówkarzy, czy niektórych pracowników fizycznych, czuło się jakąś niechęć. Kilka razy zdarzyło mi się widzieć w taksówce naklejkę "Urodziłem się w Warszawie". Co więcej, niektóre dzielnice nie lubią nie tylko słoików, ale mieszkańców innych dzielnic. Nie wiem, jak to jest z kibicami Legii. Czy można być prawdziwym kibicem Legii, nie będąc prawdziwym warszawiakiem?
Czy tego chcą, czy nie, rodowici warszawiacy muszą pogodzić się z faktem, że słoików wciąż przybywa.
Sądzę, że oni już oswoili się z tym, że przyjezdnych jest coraz więcej. Ja się z tego cieszę, bo dzięki temu, to miasto cały czas jest świeże. Cenię Warszawę za to, że jak na polskie warunki, jest kosmopolitycznym, multikulturowym miastem.
"Niepodległość słoików" premierowo w Teatrze WARSawy już 28 września