Czuje się pan już rezydentem amerykańskiej sceny operowej?

Nie wiem... Zawsze czułem się gościem, nawet w operze jako takiej. Ale rzeczywiście po tych wszystkich moich przejściach z Operą Narodową Opera w Waszyngonie stała się moim głównym miejscem pracy. Realizuję tu już moje czwarte przedstawienie, a z Placido Domingo to już moja szósta wspólna produkcja. Tę scenę traktuję też sentymentalnie, bo na niej odniosłem pierwszy tak spektakularny sukces [premiera "Madame Butterfly" w 2000 roku - przyp. red.], który spowodował że na Zachodzie funkcjonuję już od paru lat i czuję się tu rzeczywiście jak w domu.

"The Washington Post" zapowiadając premierę, nazwał pana ulubionym reżyserem Kennedy Center...

Rzeczywiście udało mi się trafić do tutejszej publiczności, a ta ma tutaj ogromne znaczenie. O wartości danej produkcji czy też realizatorów świadczy to, czy spektakl jest sprzedany. Najważniejszy jest więc kontakt z publicznością i spektakle, które się podobają - wracają na scenę. Tak że moja "Butterfly" była tu dwa razy, znów do Los Angeles wraca "Don Giovanni" i w tej chwili Domingo, po obejrzeniu prób, już przewiduje powrót "La Boheme", mimo że ta opera nie miała jeszcze swojej premiery.

Co dość szokujące, odbierany jest pan w Ameryce jako twórca awangardowy, a pan przecież nigdy się za takiego nie uważał.

Dokładnie. Podstawową rzeczą dla mnie jest odczytanie zamysłu autora i libretta. Jednak drugą rzeczą, która tu jest ważna, to próba nawiązania relacji ze współczesnością. Uważam, że jako reżyser mam podwójny obowiązek - pierwszy wobec autora, a drugi wobec współczesnego odbiorcy. Żyjemy w innym świecie niż twórcy oper, inny mamy temperament, inaczej okazujemy uczucia, inna jest obyczajowość i nie sposób dziś pewnych rzeczy realizować wedle litery. I te odstępstwa często tu, w Stanach odbierane są jako awangardowość. Dlatego że Amerykanie chyba bardziej niż Europejczycy przyzwyczajeni są do raczej klasycznych inscenizacji. A ja, tak jak nie nazwałbym siebie awangardzistą, nie nazwałbym siebie również klasykiem. Zresztą klasyfikacje pozostawiam krytykom.

Inscenizacja "La Boheme", która otwiera sezon w Waszyngtonie, była pana ostatnim spektaklem w Operze Narodowej jako dyrektora artystycznego i sporym sukcesem. Podkreślano niezwykłą plastykę tej produkcji. Jak ten spektakl zostanie zaprezentowany w Waszygntonie? Czy musiał go pan zmieniać?

Nie musiałem, ale chciałem. Realizuję swoje spektakle po parę razy i czasem zmieniam ich optykę, czasem nie. Każdy spektakl bowiem jest dla mnie zapisem mojego wewnętrznego czasu. Czasem przecież wystarczy rok, dwa, by człowiek znalazł się zupełnie gdzie indziej i był w innej kondycji duchowej... Przyznam, że ta wersja "La Boheme" jest znacznie zmieniona, zwłaszcza akt drugi i trzeci. Tu znalazłem bardzo młodą i wybitnie uzdolnioną aktorsko obsadę. Mają tak niebywały talent filmowy, że mogłem sobie pozwolić na dużo większe manewry, bardziej realistyczną grę niż w Warszawie. Ale główna myśl, przesłanie jest takie samo. Wszyscy wiemy, że opera Pucciniego to swego rodzaju love story, ale dla mnie najważniejsze jest przesłanie duchowe, metafizyczne, które mnie intryguje: miłość jest darem, który może odmienić całkowicie nasze życie, spowodować wielkie przemiany duchowe. I ta myśl pozostała niezmieniona. Mimi, przez to, że zarażona śmiercią, widzi więcej i wie więcej i jej spotkanie ze światem domorosłych artystów powoduje, że oni dostają się na wyższy poziom w swoim życiu. Po tym spektaklu zrobiłem we Wrocławiu "Króla Rogera" i mam teraz więcej odwagi. Wydaje mi się, że ten spektakl w Waszyngtonie jest jeszcze bardziej radykalny.

Po "La Boheme" "Don Giovanni" w Los Angeles. A dalsze plany?

W tej chwili rozmawiam o przedstawieniach w operach w San Francisco, Houston oraz Chicago, których przedstawiciele będą obecni na premierze. Rozmawiamy o "Borysie Godunowie", którego premiera odbędzie się 28 lutego w Wilnie. Zaraz potem realizuję "Orfeusza" i w Bratysławie, i w Teatrze Maryjskim w Sankt Petersburgu, gdzie dyrygował będzie Walery Giergiew. Następnie festiwal w Edynburgu zamierza wystawić mojego "Króla Rogera" pod batutą właśnie Giergiewa i to będzie dla mnie spore przeżycie zobaczyć tę inscenizację w rękach jednego z największych dyrygentów na świecie. Jeszcze rozmawiamy o wspólnej realizacji z Teatrem Maryjskim "Cosi fan tutte" Mozarta.

















Reklama