KLARA KLINGER: Pańską powieść "Przypadki inżyniera ludzkich dusz", która niedawno ukazała się w Polsce, Andrzej Jagodziński zaczął tłumaczyć 20 lat temu. Translatorzy często mówią, że ciężko pana tłumaczyć. Każda z postaci, zwłaszcza w "Inżynierze...", ma swój specyficzny, bardzo charakterystyczny dla siebie język.
JOSEF SKVORECKY: Mam wrażenie, że w "Inżynierze..." najtrudniejsze jest tłumaczenie języka bohaterów, którzy wyemigrowali do Kanady i mówią po czecho-amerykańsku. To nie jest jednak specyfika tylko czeskich emigrantów. Charakterystyczną cechą mowy wszystkich mniejszości żyjących w Ameryce jest przyjmowanie do swojego rodzimego języka słów z angielskiego. Pamiętam pewną dziewczynkę, która wypowiedziała zdanie stanowiące świetny przykład takiego sposobu mówienia. Przynieśliśmy jej z żoną w prezencie jakiegoś różowego ptaszka w klatce, a ona powiedziała: "Lukni, mamuś, jakie ma ten berdik piękne pinkove fedrzyczka". Myślała po angielsku, a mówiła po czesku. Ale to akurat w polskim tłumaczeniu nie powinno stanowić większego problemu, w Ameryce Północnej bowiem żyje jeszcze więcej Polaków niż Czechów i mają oni - podobnie jak moi rodacy - swój specyficzny dialekt. A Andrzej Jagodziński jest świetnym tłumaczem i na pewno sobie z tym poradził. W tłumaczeniu angielskim w ogóle nie było możliwe oddanie specyfiki mowy emigrantów, bo nie można było przetłumaczyć czeskich zdań z angielskimi wtrąceniami.
"Inżynier..." rozgrywa się na wielu płaszczyznach: wspomnień z czasów wojennych, z komunistycznej Czechosłowacji, świata emigrantów oraz kanadyjskich studentów. Jednak każdy z rozdziałów zatytułowany jest nazwiskiem innego amerykańskiego pisarza: Edgara Allana Poego, Nathaniela Hawthorne’a etc...
Rzeczywiście, każdą część zatytułowałem nazwiskami amerykańskich (oprócz Josepha Conrada) pisarzy. To dlatego że opisują oni pewne zjawiska i schematy, które istniały już w ich czasach, ale w pełni do głosu doszły w totalitarnych dyktaturach dwudziestego wieku. Klasycznym przykładem jest tu "Szkarłatna litera" Nathaniela Hawthorne’a, której bohaterka musi publicznie nosić na piersi piętno: purpurową literę "A", dlatego że dopuściła się cudzołóstwa. Automatycznie narzuca się porównanie do żółtej gwiazdy Dawida, którą w czasach nazistowskiej dyktatury musieli nosić Żydzi. Świetnym przykładem jest też postać Hollingswortha z powieści "The Blithedale Romance", filantropa o dyktatorskich zapędach, który zupełnie lekceważy ludzi. A "Jądro ciemności" Conrada? Jego przerażający bohater Kurtz ma typowe cechy dyktatorów z dwudziestego stulecia. W tym kontekście "Jądro..." można by nazwać wręcz książką proroczą. Inna zaś powieść Conrada "W oczach Zachodu" była bardzo lubiana w carskiej Rosji, a także w jakiś czas po bolszewickiej rewolucji. Powód był prosty: znajduje się tam najlepszy opis krwawej rewolucji, jaki znam w literaturze pięknej. Amerykańscy profesorowie najczęściej nie widzieli w tych postaciach nic szczególnego i na pewno nie znajdowali żadnych paraleli ze współczesnością. Ja tymi postaciami ilustrowałem swoje doświadczenia życiowe.
Mimo to, czytając pana książkę, ma się wrażenie, że między Dannym Smirickim a jego studentami z kanadyjskiego uniwersytetu istnieje bariera nie do przeskoczenia, że jego środkowoeuropejskie doświadczenie jest nieprzekazywalne.
Kanadyjscy studenci nigdy nie doświadczyli życia w żadnym systemie totalitarnym ani autokratycznym. Dlatego - o czym jako wykładowca szybko się przekonałem - nie mogli zrozumieć wielu spraw. Podam pani przykład takiego totalnego niezrozumienia. W Toronto wyświetlali film Costy-Gavrasa "Spowiedź" o procesie czeskiego komunisty Rudolfa Slanskiego (proces zakończył się wyrokami dwunastu kar śmierci dla funkcjonariuszy partii komunistycznej). Zachęcałem swoich studentów, żeby go obejrzeli. Mimochodem wspomniałem, że znam żonę jednego z powieszonych - Rudolfa Margoliusa. Wielu studentów mnie posłuchało i poszło do kina. Kiedy ich potem pytałem o wrażenia, jedna ze studentek zapytała: "Którą z aktorek pan zna?". Odpowiedziałem jej, że nie znam żadnej aktorki, tylko prawdziwą żonę Margoliusa, czyli Hedę Kovalyovą. Dziewczyna była strasznie zdziwiona: "Ależ, panie profesorze, przecież to był tylko film". Nie zrozumiała, że to, co widziała, wydarzyło się naprawdę. Nie była w stanie pojąć, że mogło to się wydarzyć w realnym świecie.
A skąd tytuł książki?
Tytuł jest oczywiście ironiczny. Pisarze na kongresie sowieckich pisarzy w roku 1934 tak nazwali Stalina...
Często wraca pan do przeżyć z komunistyczną bezpieką. W Polsce problem lustracji tak naprawdę rozpętał się teraz. Czy uważa pan, że rozliczenie z komunizmem jest tematem dla pisarzy?
Lustracja jest tematem wielkim, ale także tematem tragicznym. Ci, którzy naprawdę dobrowolnie zdecydowali się na współpracę i stali się donosicielami, nie są nawet warci, by o nich wspominać. Ale ci, którzy ulegli szantażowi lub też znaleźli się na listach współpracowników bez swojego udziału - tak jak moja żona - czekają na swojego tragicznego autora. Mao kto podejmował współpracę dobrowolnie, w większości były to ofiary szantau. Podam znowu przykład z własnego życia. Miałem kolegę, którego agenci służby bezpieczeństwa nakryli w hotelu z cudzą żoną. Dali mu wybór: albo będzie z nimi współpracował, albo wszystko opowiedzą żonie. Mój kolega, zupełnie załamany, przyszedł do mnie po radę. Mówiłem mu, że lepiej będzie, jak przyzna się żonie, w ten sposób wytrąci im oręż z rąk. To mu się też nie uśmiechało, jego żona nie była osobą, która by pokornie zniosła takie wyznanie. Spotkałem go jakiś czas potem w kawiarni i zapytałem, jak się wszystko skończyło. Powiedział mi, że widocznie to była tylko pogróżka, bo tajniacy już się do niego nie odezwali. Jednak rok później był jednym z pierwszych, którzy po najeździe Sowietów na Czechosłowację uciekli na Zachód. Żonę i córkę zostawił w kraju, a sam - za wszelką cenę - uciekał z pułapki, w którą wpadł.
A moja żona? Kiedy ja miałem kłopoty w związku z powieścią "Tchórze", przyszła do niej milicja. Nie udało im się niczego z niej wyciągnąć, ale na końcu zapytali, co by zrobiła, gdyby dowiedziała się, że ktoś z jej znajomych jest agentem pracującym na rzecz jakiegoś zachodniego państwa. Odpowiedziała, że przecież do obywatelskich obowiązków należy zgłaszanie takich przypadków. Na tej podstawie wpisali ją na listę. Zdena figurowała na niej jako martwa dusza. Stało się to jednym z tematów mojego kryminału, a zarazem jedynej książki, którą napisałem po angielsku - "Dwa morderstwa w moim dwoistym życiu". Pojawiają się tam dwa wątki: kanadyjski i czeski. Wątek czeski zaczyna się w latach 50. w komunistycznej Pradze i kończy w Toronto morderstwem bohaterki niesłusznie oskarżonej o bycie tajnym współpracownikiem. W akcie zgonu napisano, że śmierć spowodował alkohol, ale tak naprawdę zabiła ją SB...
Kryminał o lustracji?
Kiedy żona dowiedziała się, że jest na liście tajnych współpracowników, strasznie ciężko to przeżyła. Kiedy patrzyłem, jak powoli umiera, wiedziałem, że muszę ja ratować. Wpadłem na pomysł, że możemy napisać wspólnie kryminał, a właściwie ją do tego zmusiłem. Pamiętałem bowiem, jak mnie pomogły kryminały, kiedy leżałem długie miesiące w szpitalu, chory na żółtaczkę zakaźną. Nie było jasne, czy przeżyję, i w takiej sytuacji nie miałem ochoty czytać Dostojewskiego. Pochłaniałem kryminały, a potem zacząłem sam je pisać. Mój pomysł na leczenie żony pisaniem kryminałów powiódł się. Zdena z czasem wydobrzała, a w końcu została przez sąd uznana za niewinną. Tylko że sądom ludzie nie wierzą, a ci, którzy gonią za tanią sensacją, wierzą w przysłowie, że nie ma dymu bez ognia. W przypadku mojej żony tym ogniem była tajna milicja, która tak ją męczyła, że o mało nie zniszczyła jej życia.
Pierwsze kryminały pisał pan z przyjacielem. Ale tylko jego nazwisko widniało na wspólnych książkach...
Kryminały zacząłem pisać z Honzą Zabraną od razu po aferze, która się rozpętała po wydaniu mojej powieści "Tchórze", gdy dostałem zakaz publikowania. Dlatego wspólne książki podpisywaliśmy tylko jego nazwiskiem, choć to, że współpracował ze mną, mogło wpędzić go w spore kłopoty. Pierwszy kryminał „Morderstwo na szczęście” niespodziewanie odniósł olbrzymi sukces komercyjny. Więc pisaliśmy dalej, ale dla pewności pozostaliśmy przy tym, że podpisywał je tylko Honza, choć mnie uchylono już zakaz pisania. Żartowaliśmy, że o fakcie mojego współautorstwa Honza wspomni w swoim testamencie. Ale kiedy umarł, a ja zwróciłem się do jego żony z prośbą, by moją część honorarium wypłaciła dysydentom, nie uwierzyła mi, że pisałem kryminały wspólnie z jej mężem. Po prostu nie wiedziała o tym. Honza tak skrzętnie to ukrywał, nawet przed nią. Poprosiłem ją, żeby sięgnęła do naszej drugiej książki z cyklu "Morderstwo na zastępstwo", w której pierwsze litery każdego rozdziału - układały się w napis: "Skvorecky et Zabrana fecerunt ioculum". To był nasz żart z systemu.
Podobno zgoda partii na wydanie "Tchórzy" była prowokacją. Chciano pokazać, jak bardzo jest pan reakcyjnym pisarzem, i skompromitować pana.
Powieść tuż po wydaniu władze ogłosiły jako reakcyjną i dekadencką. A milicja zaczęła zabierać jej egzemplarze ze wszystkich księgarń mimo ogromnego sukcesu czytelniczego. Ponoć przepisywano ją na maszynie i pożyczano wśród znajomych. Oczywiście, wpływ na popularność tej książki miała również cenzura i decyzja wycofania jej ze sprzedaży. Ale to, że Tchórze rzeczywiście się podobają, udowodniło wiele wydań w innych krajach, gdzie cenzura nie istniała.
Zarówno w Tchórzach i Inżynierze ludzkich dusz, jak i w Dwóch morderstwach w moim dwoistym życiu głównym bohaterem jest Danny Smiricky. Większość pana powieści i opowiadań spaja jego postać. Czy Danny to pan?
Literatura piękna według Goethego to Dichtung und Warheit, czyli zmyślenie i prawda. I przyznaję, że większość rzeczy, które spotykają Danny’ego Smirickiego, właściwie przytrafiło się także i mnie. Ale właściwie oznacza, że co nieco wymyśliłem, coś poprawiłem, coś dodałem, a coś ulepszyłem. Ale to jest stara metoda wszystkich autorów literatury pięknej.
Często porównuje się pana książki do Dobrego wojaka Szwejka. Mówi się o podobnym poczuciu humoru, charakterystycznym absurdzie, dystansie do własnego narodu...
Zachodni krytycy rzeczywiście często porównują np. Tchórzy ze Szwejkiem. Tyle że kiedy pisałem Tchórzy, miałem 24 lata, Haska nie czytałem, a o Szwejku tylko coś słyszałem. Służyłem dwa lata w batalionie czołgów. I potem opisałem swoje doświadczenie w powieści. I tyle.
Zresztą do własnego narodu ma pan dość sceptyczny stosunek, co widać nie tylko w powieściach. Ponoć kiedy runął mur berliński, a w Polsce doszło do Okrągłego Stołu nadal był pan przekonany, że Czechom zajmie kolejne dziesięciolecia, zanim wyrwą się z pęt komunizmu.
Wtedy komunizm przeżywał kryzys we wszystkich demoludach, tylko w Czechosłowacji prawie nic nie wskazywało na rychłe zmiany. The New York Times poprosił mnie, żebym napisał artykuł, dlaczego we wszystkich krajach kończy się komunizm, tylko w Czechosłowacji nic się nie dzieje. Oczywiście mnie - tak jak i większości Czechów na emigracji - było strasznie wstyd. Tak więc w tym artykule długo tłumaczyłem, jakie to okoliczności historyczne i inne sprawiły, że czeski naród jest inny niż np. polski. Po prostu starałem sie ze wszystkich sił wytłumaczyć, dlaczego w Pradze nic się nie dzieje. Dzień po ukazaniu się mojego artykułu w Pradze wybuchła rewolucja. Redaktorzy z New York Timesa poprosili mnie, żebym przerobił go, by był spójny z ostatnimi wydarzeniami do wydania europejskiego, które, na szczęście, wychodziło dwa dni później niż amerykańskie. Oczywiście zrobiłem to błyskawicznie, więc zaoszczędziłem sobie wstydu przynajmniej w Europie.
W Polsce jeden z krytyków literackich porównywał pana do Leopolda Tyrmanda. Czy polska literatura jest panu bliska?
Niestety, znam ją bardzo słabo. Kiedy byłem redaktorem naczelnym Światowej Literatury, czytałem Marka Hłaskę, którego publikowaliśmy. Czytałem też z podziwem Witolda Gombrowicza, znam co nieco Stanisława Lema. No i oczywiście z młodości Henryka Sienkiewicza. Ale wie pani, w młodości byłem zafascynowany literaturą angielskojęzyczną. A potem na emigracji miałem sporo pracy z przygotowywaniem wykładów o literaturze angielskiej i amerykańskiej, udzielałem się w emigracyjnych organizacjach. Miałem czas tylko, by pisać własne powieści. Na czytanie innej literatury go zabrakło.
Pisarze na emigracji często zaczynają pisać w języku kraju, do którego wyjechali, np. Milan Kundera pisze po francusku. Pan nie zrezygnował z czeskiego. Dlaczego?
Po angielsku napisałem tylko niektóre artykuły i eseje. Mogłem sobie na to pozwolić, gdyż do tego nie trzeba tak bardzo czuć języka, w którym się pisze. To czucie jest jednak konieczne przy pisaniu literatury pięknej, pełnej slangu, gwary, lokalnych zwrotów. Po angielsku napisałem tylko jedną powieść - Dwa morderstwa w moim dwoistym życiu. Na szczęście miałem dobrych redaktorów, którzy poprawili mój angielski i nasycili idiomami. U Gallimarda, gdzie publikują Kunderę, na pewno też mają dobrych redaktorów.
Czy myśli pan, że jest coś, co charakteryzuje pana generację pisarzy, nie tylko czeskich, ale i środkowoeuropejskich?
Moja generacja... Hmm, jedyne, co mogło nas połączyć, to wspólne doświadczenie komunizmu. Ale czy było coś jeszcze? Moim zdaniem ludzie w podstawowych sytuacjach są tacy sami, niezależnie od kraju i od czasu, w jakim żyją. Kiedyś czytałem o odkryciu mumii faraona, który zmarł bardzo młodo, chyba trzy tysiące lat przed Chrystusem. Mumia leżała w kilku trumnach, najpierw w złotej, potem w srebrnej itd. Ostatnia była drewniana, a na niej leżał bukiet polnych kwiatów, który położyła najprawdopodobniej żona faraona. Nihil novi sub sole.
Czy zatem w ogóle istnieje dla pana wspólnota pt. Europa Środkowa? Na przykład w takim sensie, jak pisał o niej Kundera?
Zapewne coś takiego istnieje. Ale ja się tym nigdy nie zajmowałem.
Należy pan do grona najbardziej znanych czeskich pisarzy, jak Bohumil Hrabal, Milan Kundera. Jak się pan czuje w tym towarzystwie?
Cóż... Byliśmy po prostu kolegami, których połączył wspólny bunt przeciw totalitarnej dyktaturze, wspólne życiowe doświadczenie. Ale jako pisarze byliśmy - tak myślę - każdy inny na swój charakterystyczny sposób.