Od Kisiela po Herberta - Kanon Literatury Podziemnej

Do likwidacji cenzury w 1990 roku w drugim obiegu ukazało się około pięciu tysięcy książek i broszur, które osiągnęły łączny nakład kilku milionów egzemplarzy. W 20 lat po przełomie do księgarń trafią 23 najważniejsze tytuły, które dostępne były tylko w podziemiu.Na liście znalazły się pozycje z lat 1976 – 1989. Są wśród nich: wybór felietonów Stefana Kisielewskiego, "Hańba domowa" Jacka Trznadla oraz "Przesłuchanie" Ryszarda Bugajskiego.

W księgarniach można już znaleźć dwie pozycje z Kanonu Literatury Podziemnej: "Rozmowy polskie latem roku 1983" Jarosława Marka Rymkiewicza oraz "Moc truchleje" Janusza Głowackiego. "To jeden z piękniejszych tekstów, jakie czytałem, o mechanizmach i kolejach losu "pełzającej kolaboracji". I o odwadze tych, którzy pewnego dnia potrafią powiedzieć "nie"" – pisał krytyk Paris Match. Wydawcy Kanonu Literatury Podziemnej, oficyny Bellona i Wolumen, zapowiadają, że na 23 pozycjach seria się nie skończy. Mają się w niej znaleźć jeszcze utwory m.in. Barańczaka, Herberta i Konwickiego.



"Moc truchleje" nie tylko nie przeszła przez cenzurę, nie spodobała się również w podziemiu...
Janusz Głowacki*: No, nie podobała się. Bo wiadomo, to był okres euforii, zwycięstwa nad komuną, patosu, wszyscy robotnicy byli z żelaza. Cały świat patrzył na stocznie. Ktoś w Paryżu chciał podobno zorganizować wycieczki bogatych Francuzów – trzy dni wśród strajkujących robotników za 1500 dol. od osoby. A ja swoją książkę napisałem jako monolog drobnego, Gogolowskiego człowieczka, bardzo biednego i przestraszonego. On jest dla władzy pełen szacunku – jakakolwiek by była – zgodnie z zasadą, że jak bije po mordzie, to znaczy jest w prawie. On się boi do strajku przyłączyć, ale się też boi nie przyłączyć. Jest nędzarzem, ale nawet nie wie, na jakim dnie się znajduje. Pierwsze zdanie książki brzmi: "Nie mogę narzekać". Pod takim tytułem to Niemcy wydali, i to miało sens.










Recenzenci zagraniczni pisali, że "Moc truchleje" to książka pełna charakterystycznego dla Europy Środkowej humoru spod znaku Haszka. Polskiej literaturze ten rodzaj humoru jest raczej obcy...
Francuzi i Amerykanie tego bohatera porównywali do Szwejka, to ma sens tylko o tyle, o ile. Bo Szwejk ma świadomość swojej gry. A u mnie to jest owszem śmieszna, ale też dramatyczna historyjka człowieka, który po latach ogłupiania nie odróżnia dobra od zła, zostaje konfidentem policji, o tym nie wiedząc, prąd go niesie. Kobieta, którą kocha, namawia, żeby uciekał, i pyta, czy on naprawdę ma taki plan, że chce wygrać z wojskiem, policją i Edwardem Gierkiem? On odpowiada, że absolutnie nie chce, tylko jest do tego zmuszony. Prawie do końca nie wierzy, że strajk się uda. A ja do samego końca nie wierzyłem.

Reklama

Nawet będąc w stoczni ze strajkującymi?
Jak najbardziej, zwłaszcza że okropnie straszyli. Tłum stoczniowców klęczał i się modlił, a tu nadlatują wojskowe helikoptery, ktoś krzyknął "będą strzelać jak w 70". Ja się spociłem, ale klęczę dalej, bo się wstydzę uciekać. A z nieba posypały się zamiast kul ulotki wzywające do zakończenia strajku. Wałęsa do końca zachował zimną krew i naprawdę zasłużył na lotnisko swojego imienia w Gdańsku. Prasa komunistyczna i telewizja wspaniale kombinowały, przekonując, że nie ma sensu walka z cenzurą, od wieków zakorzenioną w języku polskim, na przykład "Ugryź się w język" albo "Wypluj to słowo". Strach i dramat szedł pod rękę z tonacją buffo. W bardzo dramatycznym momencie przerwano obrady komitetu strajkowego, bo w telewizji szedł amerykański serial "Pogoda dla bogaczy".

A kiedy podpisano 21 postulatów?
Tu już się nie dało zachować dystansu. Zwłaszcza gdy zaśpiewano hymn po podpisaniu porozumienia. Drugie wzruszenie w życiu też przeżyłem przy śpiewaniu, to było po 11 września w Nowym Jorku, kiedy tłum śpiewał hymn amerykański, trzymając świeczki i tysiące zdjęć ludzi, którzy zginęli...



A jednak powieść "Moc truchleje" pisał pan z pozycji sceptyka, choć wtedy już wiedział, że strajk zakończył się zwycięstwem.
Pamiętam, jak Zdzisław Najder, wychodząc ze stoczni, powiedział mi: widzi pan, pan był takim pesymistą i proszę – udało się. Odpowiedziałem, że zobaczymy, na jak długo i troszkę racji miałem, bo wkrótce wybuchł stan wojenny. Ale jednak w sumie to był początek końca. To antybohaterska książka. Może dlatego ewentualnie da się ją czytać. Chociaż teraz "Solidarność" została tak zbanalizowana i wykorzystana do rozmaitych gierek politycznych, że właściwie nie wiem, co z niej zostało.

Być może książka napisana na fali narodowo-wyzwoleńczego entuzjazmu nie przetrwałaby próby czasu?
Coś tak podejrzewam. Śmieszność zawsze chodzi pod rękę z patosem, a komedia z tragedią.

A Polacy nie są do tego przyzwyczajeni...
Niby się mówi, że Polacy mają takie szalone poczucie czarnego humoru. W dowcipach tak, ale w literaturze i publicystyce znacznie rzadziej. Nasza specjalność to skrzyżowanie cierpiętnictwa z megalomanią. To się użalamy na klęski, rozbiory, okupację, najpierw niemiecką, potem ruskokomunistyczną, a za chwilę nasz głos rozbrzmiewa po całej Europie tonem spiżu. Z jednej strony mamy kłopotliwy antygeizm i wstydliwy antysemityzm, ale z drugiej, cokolwiek powiedzieć, Szopen.

Na Zachodzie pańską powieść przyjęto entuzjastycznie...
Był kłopot z tłumaczeniem nowomowy. We Francji i w Anglii poszło łatwiej, bo w tych krajach były kiedyś silne partie komunistyczne, więc pamięć tego bełkotu przetrwała. W Nowym Jorku już gorzej. Użyto tłumaczenia brytyjskiego, idiomy nie zawsze brzmiały jak dzwon. A ten język mojego bohatera to połączenie nowomowy z żargonem lumpenproletariackim.



No właśnie, czy za oceanem język, którym posługiwały się władze komunistyczne, okazał się zrozumiały?
Wiadomo, że w Ameryce był maccartyzm, groźne przesłuchania przed komisją senacką, ale dosyć dawno i głównie w Hollywood, miejscu – co też zabawne – najważniejszym i w Ameryce, i na świecie. W Nowym Jorku jest w ogóle skomplikowany stosunek do komunizmu, do Związku Radzieckiego, a obecnie do Rosji. Niby komunizmu się nienawidzi – oczywiście z ultralewicowymi wyjątkami – a Rosję traktują poważnie i z szacunkiem, bo to był najgroźniejszy przeciwnik, zanim pojawił się bin Laden i cała terrorystyczna potworność. Ale na Manhattanie jeszcze niedawno były dwie bardzo modne restauracje, jedna nazywała się KGB, a druga Pravda. Restauracji pod nazwą Gestapo jednak raczej nie będzie. To jest między innymi różnica między zaoceanicznym spojrzeniem na faszyzm i komunizm.

Komunizm to dla Amerykanów barwna egzotyka?
Coś takiego, co się u nas dzieje z PRL-em. Związek Radziecki fascynował Amerykanów, ale też ich śmieszył. Nas śmieszy mniej, bo był za blisko.

We wspomnieniach pisał pan, że nie wierzył w upadek komunizmu...
Uważałem, że wyrok jest dożywotni.

A jak widzi pan Polskę 20 lat po uzyskaniu wolności?
Odzyskaliśmy niepodległość i straciliśmy atrakcyjność. Ale to dobry interes. Świat ma inne problemy. Warto się przyłożyć, żeby pewna forma sprawowania władzy nie budziła ogólnej wesołości. Parę lat temu tak było. Walka z chamstwem, głupotą i ksenofobią wydaje mi się dość beznadziejna.


*Janusz Głowacki – wybitny polski pisarz, dramaturg, scenarzysta filmowy i felietonista