Małgorzata Rejmer (rocznik 1985), doktorantka w Instytucie Kultury Polskiej UW, mieszkanka warszawskiego Grochowa, autorka głośnego debiutu „Toksymia”. Książka powstała w ekspresowym tempie siedmiu tygodni i równie szybko wyprzedała się niemal na pniu. Teraz czeka na ekranizację.
lektury
Z wczesnego dzieciństwa pamiętam komiks "Jak ciotka Fru Bęc uratowała świat Fruwaczków od zagłady", moje pięcioletnie serce pokochało go miłością tak wielką,że na nim nauczyłam się czytać. Jako małoletnia amatorka łatwych wzruszeń czytałam po kilka razy wszystkie książki Lucy Maud Montgomery. Szybko jednak przerzuciłam się na klasykę rosyjską, Dostojewskiego, Czechowa, Bunina, Tołstoja. Płakałam ze śmiechu przy opowiadaniach Michaiła Zoszczenki i do dziś duże ich fragmenty mogę mówić z pamięci. Raz po raz wracam do książki "Mazurek dla dwóch nieboszczyków" Camilo Jose Celi, czytam ją tak, jak dziecko czyta ulubioną bajkę przed zaśnięciem. Przez długi czas byłam zafiksowana na literaturze pisanej przez kobiety, przede wszystkim Jane Bowles, której "Dwie poważne damy" zamierzam kupić już chyba po raz czwarty, bo poprzednie egzemplarze znalazły amatorów wśród znajomych. Często wracam do Anais Nin, Margaret Atwood, Virginii Woolf, Herty Muller, Elfriede Jelinek, Agłai Veteranyi. Zdarza się, że książki które czytam, potem mi się śnią, ale jedyną, która przyśniła mi się dwukrotnie, był "Beton" Bernharda, może dlatego że jej wątła fabuła idealnie nadaje się na koszmar senny.
Kiedy pisałam "Toksymię", miałam przed oczami sceny rozgrywające się jak w filmie. Opis wypadku tramwajowego jest zmontowany filmowo, narracja przechodzi od bohatera do bohatera, jakby to oko kamery rejestrowało reakcje. Wiedziałam, że "Toksymia" ma duży potencjał scenariuszowy, i moje intuicje się potwierdziły, bo już kilka tygodni po jej wydaniu dostałam pierwszą propozycję ekranizacji, a potem kolejne. Wiele wskazuje na to, że z "Toksymii" powstanie film, choć mój silny zmysł fatalistyczny raz po raz apeluje o rozsądek. Film pasjonuje mnie bardziej niż literatura, z filmoznawstwa pisałam pracę magisterską, teraz pracuję nad doktoratem. Pasjami mogę oglądać nudne kino psychologiczne spod znaku dwie głowy i kubek, dlatego bardzo lubię Bergmana i wczesnego Antonioniego, ale też Roberta Altmana, Todda Solondza, Brunona Dumonta, Pula Thomasa Andersona, Ulricha Seidla, braci Dardenne. Wielką atencją darzę kinematografię rumuńską, bo znajduje w niej traumy podobne do polskich, a dużo bardziej oczyszczające, wisielcze poczucie humoru.
architektura
Nie posiadam wiedzy o architekturze, tak samo jak prawie cała populacja Polaków, którzy do architektury podchodzą bez przekonania, a wręcz ze sceptycyzmem, podobnie jak do symetrii czy prostoty. Dlatego z upodobaniem stawiają wyroby architekturopodobne w kolorystyce brudnej, majtkowej albo oczopieszczącej. Ja mieszkam na Grochowie, w pasażu kamienic, z których jedna jest gacioróżowa, druga jaskrawożółta, a pozostałe szarosine. Ciężko jest polubić Warszawę z jej karkołomną architekturą, godzenie się na tą przestrzeń jest nieustannym procesem. Ma ona jednak swoje zalety, bo przez te wielokrotne architektoniczne gwałty Warszawa to miasto z photoshop – trochę Bukareszt, a trochę Paryż, trochę Chicago, a trochę Kiszyniów.
Jestem osobą zdecydowanie nie mającą stylu, najczęściej noszę rzeczy przypadkowe i nieskomponowane, na dodatek nie znam nazwisk projektantów. Znam Alexandra McQuinna, ale głównie z tego, że ostatnio popełnił samobójstwo. Z trudem chodzę po dużych galeriach handlowych, czasem sobie wprowadzam rygor, że dzisiaj pójdę na zakupy, ale wystarczy mi rundka po Białych Balkonach i zaraz dochodzę do wniosku, że wszystko w szafie mam i niczego nie potrzebuję. Lubię natomiast pozapuszczać się w lumpeksy, zwane także dziadami. Ubrania z lumpeksów mają tę zaletę, że nie ma ryzyka, że wyjdą z mody, tu krzyk mody więźnie w gardle. Pamiętam wizytę w jednym lumpeksie na Warmii, zachwyciłam się wieszakiem z czerwonej skóry, zdobionym ćwiekami, i bardzo prosiłam panią, żeby mi go sprzedała, ale powiedziała, że w jej pracy wieszaki są bardzo cenne i ona nie może ich tak po prostu sprzedawać za jakieś tam pieniądze. Była bardzo twarda, dopóki nie zaoferowałam, że przyniosę jej dwa inne. Wtedy się zgodziła, ale kategorycznie zażądała, żeby były plastikowe.
muzyka
Najbardziej lubię słuchać wrażliwych, zdołowanych dziewczyn z zimnych krajów typu Szwecja, Norwegia, Finlandia, niektóre wyją jak psy po śmierci właściciela. Wymienię Hanne Hukkelberg, Anne Ternheim, Stinę Nordenstam, wszystkie mają cienkie głosy, cienkie włosy i niewesołe spojrzenia. Bardzo lubię Blonde Redhead, ich piosenki opiewają różne stadia smutku, lęku, nadwrażliwości i zagłady. Trochę mniej Lykke Li i Emilianę Torrini, bo czasami są dla mnie za wesołe. Mam ograniczoną tolerancję na optymizm w piosenkach, zdecydowanie wolę, kiedy osobie śpiewającej jest przykro, nie poważa świata, wieszczy jego rychły koniec. Czasem znajomi próbują mi wcisnąć coś dla odmiany, przy czym ostrzegają "dla ciebie to pewnie za wesołe". W sytuacjach towarzyskich mam upodobanie do muzyki żenującej, polskiej i zagranicznej, a co gorsza nie stronię od karaoke.
kuchnia
Zajadam się ostatnio zielskiem zwanym rukolą, może to żadna nowość, ale dla mnie odkrycie. Tuńczyki, łososie, sole zapiekane ze szpinakiem czy pieczarkami - oto sekret mej prostej, uczciwej kuchni, w której nie stosuję dużych zwierząt. Lubię celebrować śniadania, kiedy cały stół zawalony jest dobytkiem z lodówki. I pod byle pretekstem dodaję do jedzenia imbir. Zakupy robię najczęściej w pobliskiej Biedronce, mało gdzie toczy się tak ożywione życie towarzyskie jak tam. Podrywy przy kasie, zwierzenia przy ziemniakach, refleksje nad mrożonym mięsem, kłótnie małżeńskie przy nabiale - wszystko może się zdarzyć i się wydarza. Jeśli to mój chłopak robi zakupy, zawsze oczekuję szczegółowego sprawozdania, "a cóż to takiego działo się w naszej miłej Biedronce?".