Jeszcze 31 grudnia ubiegłego roku, żeby opublikować utwór Stanisława Ignacego Witkiewicza, Tadeusza Dołęgi-Mostowicza, Józefa Czechowicza, Zygmunta Freuda, Józefa Rotha czy Williama Butlera Yeatsa, wydawca musiał uwzględnić roszczenia finansowe spadkobierców lub zapłacić odstępne innej oficynie dysponującej prawami autorskimi. Od stycznia tego roku takiego obowiązku nie ma. Upłynęło bowiem siedemdziesiąt lat od śmierci wspomnianych autorów, a także m.in. Romana Dmowskiego, Karola Estreichera, Aleksandra Bruecknera, Antonia Machado i Edwarda Sapira.
Oznacza to, że ich dzieła trafiły do tzw. domeny publicznej i można upowszechniać dorobek tych pisarzy bez pytania o zgodę spadkobierców, którym nie przysługują już tantiemy. Osobną kwestię stanowią opracowania utworu – tłumaczenie, przeróbka, adaptacja – do których prawa wygasają osobno, na przykład właśnie po śmierci ich twórców.
Polscy wydawcy nie przegapili szansy i wprowadzają na rynek dzieła klasyków pod własnym szyldem. Na pierwszy ogień poszli Witkacy i Dołęga-Mostowicz. W księgarniach pojawiły się nowe edycje "Pożegnania jesieni" i "Narkotyków" oraz "Pamiętnika pani Hanki".
To zapewne dopiero początek wydawniczego serialu. Utwory obu pisarzy to czytelnicze evergreeny, na kupno których zawsze znajdą się chętni. Dodatkowo Witkacy jest autorem z kanonu lektur szkolnych, co generuje zainteresowanie praktycznie na okrągło. Zapewne więc wkrótce na księgarskich półkach pojawią się kolejne edycje "Kariery Nikodema Dyzmy", "Znachora", "Szewców" i "Nienasycenia".
Jeszcze szybciej na uwolnienie dzieł autora "622 upadków Bunga" zareagowali internauci. Na stronach internetowych zaroiło się od darmowych e-booków z utworami Witkacego. Żeby ściągnąć teksty "Mątwy", "Matki", "Tumora Mózgowicza", "Bzika tropikalnego", wystarczy zarejestrować się na forum Ebookgigs.com.
Ale wbrew pozorom na korzystaniu z domeny publicznej nie zarabia się kokosów. Publikowanie utworów, które nie są objęte ochroną autorskich praw majątkowych, też kosztuje. Wydawcy nie płacą tantiem, ale są zobowiązani do wniesienia opłat na fundusz promocji twórczości. Z tego tytułu w Polsce należy odprowadzać od pięciu do ośmiu procent wpływów brutto od sprzedanych egzemplarzy.
"Nie jest to więc mała suma, ale w praktyce mało kto płaci. Skarbówka ma mnóstwo innych spraw, a urzędnicy mają mgliste pojęcie o niuansach prawa autorskiego" – mówi Piotr Dobrołęcki, wiceprezes Polskiej Izby Książki.
Rzecz nie ogranicza się jednak tylko do kwestii zarabiania na dziełach twórców, którzy zmarli przed siedmioma dekadami (za rok na tej liście znajdą się m.in. Michaił Bułhakow, Selma Lagerloef, Kazimierz Przerwa-Tetmatejer i Francis Scott Fitzgerald). Problem domeny publicznej każe zadać pytanie o przyszłość obiegu książki.
>>> Czytaj dalej...
Istotne zagadnienie stanowi problem praw autorskich, który w swoim zasadniczym kształcie został sformułowany w epoce, kiedy kopiowanie z przyczyn technologicznych było zjawiskiem incydentalnym, kontrola nad tym procederem była o wiele łatwiejsza niż dziś, zaś jej zasady przejrzyste.
W tym kontekście gigantycznym wyzwaniem jest digitalizacja zbiorów bibliotecznych. W ciągu kilku lat książnice na całym świecie przekopiują swoje katalogi na nośniki cyfrowe. Jednocześnie ceny elektronicznych czytników do książek spadną do takiego poziomu, że na ich kupno pozwoli sobie statystyczny Kowalski. Niewykluczone, że będzie to kosztowało tylko złotówkę. Operatorzy kolportujący e-readery i e-booki sprzedadzą nam gadżet za symboliczną kwotę w zamian za podpisanie umowy na wielomiesięczny abonament na dostawę e-książek.
Czytnik umożliwi nam nie tylko ściąganie abonamentowych pozycji, ale także dostęp do zasobów bibliotecznych. Nie wychodząc z domu, w ciągu kilkudziesięciu sekund połączymy się z serwerem i będziemy mogli ściągać rarytasy z Jagiellonki albo Narodowej. Tu zaczynają się schody. Papierowe książki możemy wypożyczyć za darmo. Na razie nie wiadomo, czy z e-bookami będzie tak samo. Gdyby ściąganie e-lektur odbywało się bezpłatnie, byłby to cios w plecy dla wydawców. Komu chciałoby się bowiem kupować nową powieść Pilcha czy Stasiuka, skoro mógłby ją sobie skopiować na domowy czytnik, nie płacąc ani grosza? Ograniczeniu uległaby też kulturowa funkcja bibliotek, które zostałyby zredukowane do roli magazynów wirtualnych lektur.
Rozwój społeczeństwa informacyjnego postawił kwestie praw autorskich w nowym świetle. Na całym świecie trwa debata nad skróceniem okresu ochronnego autorskich praw majątkowych do 50 lat. Zwolennicy tej innowacji – w Polsce jest to m.in. Fundacja Nowoczesna Polska – zwracają uwagę nie tylko na powszechną informatyzację kultury, lecz także na niebezpieczeństwo zawłaszczania dzieł, które powinny być ogólnodostępnym dobrem ludzkości.
Spektakularnym przykładem tego trendu jest casus Kubusia Puchatka, do którego prawa autorskie od spadkobierców Milne’a wykupił koncern Disneya. Hollywoodzkie studio lansuje inny niż w literackim pierwowzorze wizerunek misia o małym rozumku, a ze swoich filmowych adaptacji książki wyrzuca oryginalne postacie, na ich miejsce wprowadzając zupełnie nowych bohaterów. Hollywoodzki gigant blokuje też działania artystów, którzy chcieliby wykorzystać historie ze stumilowego lasu w swojej twórczości. Wskutek tego kilka lat temu z polskich scen zniknęły spektakle o Krzysiu i Puchatku.
Trudno więc nie zgodzić się Jarosławem Lipszycem, który przekonuje, że domena publiczna jest fundamentem kultury. "W czasach społeczeństwa informacyjnego możliwość legalnego rozpowszechniania i wykorzystywania utworów jest absolutnie kluczowa. Nie ma takiej zasady, która mówi, że mniejszy dostęp do kultury jest lepszy" – mówi prezes Nowoczesnej Polski.
>>> Czytaj dalej...