Anna Sobańda: Jak to się stało, że architekt został pisarzem?
Leszek Herman: Ja nie czuję się pisarzem. W dalszym ciągu jestem inżynierem, architektem. Napisałem książkę i wydaje mi się, że potrafię opowiadać historie.
Paradoksalnie pisać dla samego pisana, w dalszym ciągu nie mam ochoty. Mam za to ochotę opowiadać o historiach, które mnie ciekawią, a one biorą się głównie z mojej pracy. Jako architekt zajmuję się konserwacją zabytków i dzięki temu stykam się ze starymi dworami, zamkami i pałacami. Podczas pracy poznaję historie tych obiektów, ponieważ muszę szperać w archiwach, poznawać dawne opisy, rysunki. Z tych materiałów często wyzierają bardzo ciekawe informacje, które niekoniecznie przydają się do pracy architekta, choć zostają w głowie. I z takich tematów właśnie rodzą się pomysły na opowiadania.
Czy przygotowywał się pan jakoś do napisania książki?
Nie mając wykształcenia literackiego, nie potrafiąc posługiwać się słowem perfekcyjnie, przeczytałem kilka poradników dotyczących techniki pisania. To mi było bardzo potrzebne, ponieważ polscy pisarze zazwyczaj piszą ocierając się niestety o mesjanizm. To mało przydatne dla kogoś, kto chciałby nauczyć się pisać. A ja potrzebowałem konkretnych informacji dotyczących techniki, tego jak konstruować rozdziały, jak konstruować akcję itd. Znajomi śmieją się ze mnie, że podchodzę do pisania po inżyniersku.
Ale dlaczego powieść? Przecież mógłby pan opisywać te historie w formie krótkich opowiadań, czy artykułów.
„Sedinum” pierwotnie miało być zbiorem felietonów. Do tej pory mam wykupioną domenę, która miała być stroną poświęconą tajemnicom regionu Pomorza, ciekawym budynkom, ludziom itd. O tym, że w Szczecinie urodziła się Katarzyna II Polacy już wiedzą, ale jest wiele innych ciekawostek związanych z tym miastem, o których wie niewielu. Po pewnym czasie ktoś podrzucił mi pomysł, żeby wydać to jako książkę będącą zbiorem opowiadań o Szczecinie. Zorientowałem się jednak, że takich książek jest sporo, więc narodził się pomysł, by ubrać to w fabułę.
Ile w pana powieściach jest prawdziwych historii, a ile wyobraźni?
Założenie było takie, żeby jak najmniej dopowiadać. Chciałem na prawdziwych wydarzeniach zbudować ciąg zdarzeń i tak je połączyć, żeby wyszła z tego spójna historia. To dość stary sposób pisania, przykładem jest „Człowiek w żelaznej masce”, gdzie fabuła jest interpretacją znanych faktów historycznych. Chciałem podejść do tego podobnie i oprzeć się wyłącznie na prawdziwych wydarzeniach, a jedynie dopowiedzieć coś, co stworzy z tego tajemnicę i ciekawą opowieść. Dlatego wszystkie historyczne fakty oraz historyczne postaci zawarte w moich książkach są prawdziwe. Jeśli już potrzebowałem jakiegoś uzupełnienia, sięgałem po legendy i podania.
Teraz czytelnicy mówią mi, że po przeczytaniu książki rzucają się do Internetu i sprawdzają, czy tak było naprawdę. Na tym mi właśnie zależało.
Wciąga pan też czytelników w tropienie zagadek
Celowo umieszczam w książkach małe, niezwiązane z akcją zabawy, czy żarty, do wytropienia przez uważnych czytelników. Na przykład w „Latarni umarłych” nazwiska angielskich bohaterów są prawdziwe. W „Sedinum” zaś ochmistrzyni dworu ojca Johana nazywała się Morlok. Na jednym ze spotkań czytelnik wyłapał już aluzję, że jest to nawiązanie do zmutowanej rasy ludzi u Wellsa. To są drobnostki, ale bardzo mnie cieszy, kiedy ludzie je znajdują i pytają, czy wpadli na dobry trop.
Na zagadki historyczne trafia pan tylko w trakcie pracy, czy też tropi je pan również w czasie wolnym?
Od dawna mamy z przyjaciółmi grupę którą jeździmy po całym regionie, zwiedzamy stare zamki i interesujące miejsca. Czasami podczas takich wycieczek natrafiamy na jakieś obiekty, zaczynamy grzebać w ich historii i niekiedy dowiadujemy się bardzo ciekawych rzeczy. Podczas pisania miałem więc jakaś wiedzę o pewnych miejscach, którą chciałem wykorzystać, ale oprócz tego szukałem też ciekawych wydarzeń. Na przykład kiedy powieść „Sedinum” była już zamknięta, mój brat trafił na historię jednego z właścicieli ziemskich spod Szczecina, wywodzącego się z bardzo znanego rodu von Ramin, który rzekomo był jednym z adiutantów pułkownika Claus’a von Stauffenberg’a zaangażowanego w spisek przeciwko Hitlerowi w Wilczym Szańcu. Ten człowiek zaginął w niewyjaśnionych okolicznościach. Ciekawa jest też historia jego majątku pod Szczecinem, który został zupełnie zniszczony, ale zachował się cmentarz rodzinny na którym stoi 5 kamieni pamiątkowych pozbawionych jakichkolwiek symboli chrześcijańskich. Dowiedziałem się później, że ta rodzina była związana z masonerią, a we dworze pod Szczecinem była loża masońska. Ta historia bardzo poruszyła moją wyobraźnię i wiedziałem, że muszę wpleść ją w książkę. Takich opowieści było więcej.
Ma pan już pomysł na kolejną książkę?
Tak, narodził się on po czarnych protestach kobiet i dotyczy procesów czarownic. Pomorze ma bowiem taką czarną kartę w swojej historii. Mówi się, że Polska była krajem bez stosów, Pomorze zaś było bardzo mocno zaangażowane w tę działalność. Zachowało się mnóstwo archiwów, opisów z detalami, a nawet nazwiska tych kobiet. Z tego wyziera straszny dramat ludzi, ponieważ to najczęściej była walka o pieniądze, spadki, donosili na siebie sąsiedzi, bliscy i dalecy krewni. W ogóle było to bardzo mroczny okres w historii Pomorza – czas wojny 30-letniej, upadek Gryfitów, Pomorze utonęło w ogniu, najpierw okupowane przez cesarskie wojska niemieckie, potem przez Szwedów i w tym wszystkim odbywały się procesy czarownic.
Fascynują pana wyłącznie tajemnice z historii Pomorza, czy też wyobraża pan sobie osadzenie akcji swojej powieści w innym regionie Polski?
Mógłbym sobie wyobrazić, ale moje założenie jest takie, że pisze o tym, co znam. Nie wiem, czy porwałbym się na pisanie o regionie, z którym nie jestem związany, bowiem musiałbym robić bardzo dokładny i szeroki research. Pisarze tradycyjnych kryminałów robią takie rzeczy. Miłoszowski czy Bonda przerzucają akcje swoich powieści w różne części Polski, ale u nich historia nie ma aż takiego znaczenia, jest tylko tłem. Wystarczy więc pobyć chwilę w jakimś mieście, żeby złapać jego klimat. Ja zaś, chcąc tworzyć spiskową teorię dziejów opartą o historię, musiałbym bardzo mocno grzebać w tamtych regionach. Pomorze tymczasem znam dość dobrze, a ponieważ jest tam tyle ciekawych miejsc, z pewnością wystarczy na kolejne książki. Tym bardziej, że jest to kompletnie nieznany region. Choćby Eryk Pomorski, który pojawia się w „Latarni Umarłych”. To jedna z największych postaci ówczesnego świata, a właściwie nikt w Polsce nie wie, że taki ktoś urodził się w Darłowie.
Może dlatego, że historia Pomorza nie jest historią Polski.
Tak, to prawda. Pomorze nie ma żadnej polskiej tradycji. Polska zaczęła się tam od końca wojny. Wcześniej żadnej Polski na Pomorzu nie było. Ten region był związany różnymi układami lennymi z polskimi królami, tak jak wielu innych sąsiadów. Polska miała więc tyle wspólnego z Pomorzem, co na przykład z Czechami. Pomorze nie było częścią Polski, dlatego historia tego terenu została odcięta po wojnie jak nożem. Dopiero teraz, moje pokolenie zaczyna się czuć tam jak u siebie, odgrzebywać tę historię i przyklejać ją do siebie. Do tej pory przeszłość tego regionu była odcięta, pojawiały się nawet straszne próby pisania od nowa pomorskich legend czy fałszowania, „polonizowania” folkloru pomorskiego. Stare, zakorzenione w tradycji niemieckiej i słowiańskiej legendy, próbowano przerabiać na polityczny język. Kończyło się to jakimiś orłami przylatującymi nad Pomorze. Bzdury kompletne. Teraz zaś pojawili się ludzie, którzy zaczynają odgrzebywać prawdziwe legendy Pomorza. To bardzo cenne, bo dzięki temu zaczyna pojawiać się tożsamość w tamtym regionie.
Historia tego regionu jest bardzo bogata, my ją teraz kontynuujemy, nie ma sensu dopisywać do niej czegokolwiek, bowiem sama w sobie jest fascynująca.
Czy warto zajmować się historią nawet wówczas, gdy nie ma ona znaczenia dla naszej tożsamości, odkrywania naszych korzeni?
Oczywiście, że tak, ponieważ historia nas wzbogaca. Teraz Szczecin i Pomorze jest nasze polskie i jesteśmy zobowiązani dbać o ten region, nie tylko o jego historię ale o pomorską wieś, która jest tak mało znana. A przecież na przykład nasza kraina jezior zwana Szwajcarią pomorską jest piękniejsza niż Mazury, tymczasem są tam kompletne pustki, ponieważ Polacy nie znają tego regionu.
Czy Polska jest dobrym tłem dla kryminału?
Wydaje mi się, że kryminał zależny jest przede wszystkim od stworzonego klimatu i fabuły, a w mniejszym stopniu od kraju. Bardzo unikałem zarówno w pierwszej, jak i drugiej książce dosłownych odniesień do aktualnych wydarzeń, czy krytykowania tego, co dzieje się w Polsce. Bardzo szybko bowiem taki kryminał staje się nieaktualny. Po pewnym czasie książka stała by się anachroniczna i bardzo denerwująca. To jeden z podstawowych błędów popełnianych w tym gatunku. Jeśli zaś autorowi uda się dobrze stworzyć klimat, znaleźć bohaterów, to on w Polsce będzie tak samo doskonały, jak w Skandynawii.
Omija pan odniesienia do aktualnych wydarzeń, ale rozprawia się z absurdalnymi przepisami i polskimi urzędnikami. Czy to taka mała zemsta architekta użerającego się z biurokracją?
To bardziej wstawki humorystyczne. Nie lubię w książkach sensacyjnych czy kryminałach zbyt poważnej, nadętej struktury. Wolę, kiedy fabuła przepleciona jest humorem. Moje odniesienia do urzędników i przygód z przepisami raz, że były mi potrzebne do akcji w „Latarni umarłych”, a dwa, miały być takim lekkim żartem, przerywnikiem, dla rozluźnienia klimatu.
Jakie są pana literackie inspiracje?
Główną inspiracją była myśl o tym, że zniknął w ostatnim czasie taki gatunek jak przygodowa powieść awanturnicza. Tego już nikt nie pisze. Mam na myśli książki Juliusza Vernea, Roberta Louisa Stevensona czy Zbigniewa Nienackiego. Taki styl pisania przepadł. Nikt nie posługuje się awanturniczą akcją.
Za typowymi kryminałami paradoksalnie nie przepadam i nigdy nie przepadałem. Jeśli już, to szukam kryminałów ze złamaną konwencją. Moje ostatnie odkrycie to Kamilla Lackberg. Czytam Miłoszowskiego, trochę z racji, że wszyscy go czytali, również ostatnio Bondę. Natomiast typowy kryminał, w którymś jest zagadka i komisarz, czy detektyw który prowadzi śledztwo, bardzo szybko zaczyna mnie nudzić.
Kryminały święcą triumfy nie tylko w literaturze, ale i na ekranie. Czy chciałby pan zobaczyć ekranizacje swoich powieści?
Przeniesienie na ekran moich powieści byłoby bardzo drogie. Rozmawiałem już jednak z ludźmi z różnych wytwórni, którzy szukali tematów, czy opcji na scenariusz. Nie wiem, może coś z tego wyjdzie, ale ja nie jestem takim entuzjastą, żeby zapalać się do tego pomysłu po kilku rozmowach. Z jednej z tych rozmów, którą przeprowadził ze mną pewien pan z Warszawy zapamiętałem, że sondował mnie, na ile jestem elastyczny w kwestii przeniesienia akcji do stolicy (śmiech)
Czy do pisania powieści podchodzi pan w inżynierski sposób?
Tak, oczywiście. Podstawą kryminału, czy książki sensacyjnej jest konstrukcja. Nie można siąść i zacząć tak po prostu pisać powieść sensacyjną, ponieważ ona się rozleci. Muszą być dokładnie wypośrodkowane ilości rozdziałów, w których akcja się rozpoczyna, rozkręca i kończy. Jeśli te proporcje są zachwiane, książka jest nudna. Jeden z moich profesorów na architekturze do znudzenia przypominał nam, że każda sztuka musi mieć początek, rozwinięcie i zakończenie. Tak samo maluje się obrazy, projektuje architekturę i pisze powieść. Malarz bardzo pieczołowicie konstruuje swój obraz. Na początku to są kreski linearne tworzące perspektywę, następnie kładzie się barwy najpierw zimne, a następne coraz cieplejsze, a na koniec wydobywa się detale. Najpierw więc kunszt i rzemiosło, a dopiero później można próbować być artystą.
Czy będzie kiedyś myślał o sobie bardziej jak o pisarzu, niż architekcie?
Nie wiem. Projektowanie cały czas mnie bawi. Niestety w pracy architekta nie zawsze robi się to, co się lubi. Czasami trzeba zająć się czymś, co nie przynosi satysfakcji. Gdyby więc zmieniły się proporcje i pisanie książek zaczęło by być dla mnie bardziej opłacalne, mógłbym nadal pracować w architekturze, ale robiąc tylko to, co bym chciał. Na razie w dalszym ciągu myślę o sobie, jak o architekcie, który pisze, niż pisarzu, który projektuje. Myślę, że to się nie zmieni. Poza tym, projektowanie i architektura są mi potrzebne do pisania książek. Nie sądzę, żebym kiedykolwiek napisał coś, co będzie od tego zupełnie oderwane.
Planuje pan pomorską trylogię?
Póki co, mam pomysł na trzecią część. Możliwe, że po jej napisaniu wyczerpie mi się ochota czy inwencja na ciągnięcie tych samych bohaterów. Już w drugiej części nie chciałem opierać się tylko na postaciach z „Sedinum”, dlatego dodałem grupkę znajomych Brytyjczyków. To pomogło mi zamotać akcję, sprawić, że jest zabawniej. Paradoksalnie na koniec okazało się, że tych Anglików jest więcej, niż głównych bohaterów. Był to jednak celowy zabieg, żeby nie zanudzić czytelnika obecnością znanej trójki postaci.
Aktualnie zbieram materiały do kolejnej części. Chciałbym zdążyć przed kolejną Gwiazdką, ale nie wiem, czy mi się uda.
Leszek Herman - Szczecinianin z wykształcenia architekt. Projektant i współwłaściciel szczecińskiej Pracowni Projektowej Konserwacji Zabytków. Autor cyklu artykułów o niezwykłych budynkach i miejscach w Szczecinie i na Pomorzu ilustrowanych własnymi odręcznymi rysunkami. Prowadzi wraz z bratem autorską pracownię projektową. Prywatnie miłośnik tajemnic historycznych i architektonicznych, historii sztuki. Jako pisarz zadebiutował powieścią "Sedinum". Na rynku właśnie ukazała się jej kontynuacja zatytułowana "Latarnia umarłych"