Anna Sobańda: Kiedy mówi się dziś o Polakach na Jersey, ludzie mają skojarzenia z morderstwem, jakiego dokonał Daniel Rzeszowski?
Dionisios Sturis: Jeden z bohaterów naszej książki, policjant, który prowadził śledztwo Rzeszowskiego, przybył na Jersey z angielskiego Ipswich, gdzie wsławił się aresztowaniem mordercy pięciu prostytutek. Jak stwierdził, mimo iż Ipswich to bardzo piękne miasteczko i malownicza okolica, od czasu tych wydarzeń, wszystkim kojarzy się z „dusicielem z Suffolk”. Pojawiły się więc obawy się, że na Jersey może zdarzyć się coś podobnego, czyli że zaczniemy się kojarzyć z morderstwem Rzeszowskiego. Zaraz po tej tragedii na słowo Jersey ludzie mieli jedno skojarzenie. Teraz zaś, po upływie kilku lat, ten odruch myślowy minął, ale niewątpliwie wszyscy wyspiarze pamiętają zarówno ten dzień, jak i fakt, że to Polak w brutalny sposób zamordował sześć osób.
Ewa Winnicka: Sądzę, że bardzo dużo wysiłku włożono, by wyprzeć to wydarzenie.Była to tragedia o skali, jakiej nigdy wcześniej nie było.
Czy to zdarzenie odbiło się w jakiś sposób na tamtejszej Polonii?
EW: Trzymamy się raczej swoich enklaw, dużą barierą jest dla nas język, więc mamy mniej okazji by doświadczać werbalnej niechęci. Ale tak, zaraz po tym morderstwie sporo osób incydentalnie doświadczało hejtu. Ktoś w kolejce w sklepie powiedział „Polacy wracajcie do siebie”.
Tego typy zdarzenia potrafią wzmocnić skrywaną niechęć wobec imigrantów
EW: Prawda, o której wiele osób nie chce głośno mówić, jest taka, że spora część społeczeństwa na Wyspach, zwłaszcza teraz, w czasie brexitowej rewolucji, ma, mówiąc eufemistycznie, spory dystans do imigrantów. Nazwałabym to brakiem wylewnej sympatii. Jersey nie jest częścią Unii Europejskiej, ale jest małą, zamkniętą enklawą.
DS.: Zbrodnie jak ta z Victoria Crescent, popełniane przez imigrantów, to zwykle dogodny pretekst, by przeprowadzać krzywdzące generalizacje. Jednak wspomniany wcześniej policjant twierdził że w statystykach przestępstw z nienawiści wobec Polaków nie przybyło – zdarzały się jedynie pojedyncze bluzgi. Nastroje tonowała wciąż silna poprawność polityczna.
Media nie pastwiły się nad Polakami?
DS.: Wręcz przeciwnie, media, bardzo tonowały nastroje i apelowały, żeby pamiętać, że ta tragedia to dzieło jednego człowieka, a nie wszystkich Polaków
Jak z tym dramatem poradzili sobie sami Polacy żyjący na Jersey?
DS.: To było trudne doświadczenie, ponieważ bardzo wiele osób znało, bądź kojarzyło Damiana. Odczuwali ogromny dysonans. Ciężko im było pogodzić się z faktem, że ten fajny facet, super pracownik, oddany ojciec, który spacerował z wózkiem i bawił się ze swoimi dziećmi, okazał się zdolny do potwornego czynu. Co ciekawe jednak, z perspektywy czasu, część z tych osób mówi o Rzeszowskim jako o ofierze.
Ofierze czego?
DS.: Niewiernej i niewdzięcznej żony, jak niektórzy widzieli Izę Rzeszowską, ale przede wszystkim miejscowego systemu opieki społecznej, który nie sprzyja imigrantom, a który spowodował na przykład, że Rzeszowski po próbie samobójczej nie dostał właściwej pomocy – kilka godzin po płukaniu żołądka opuścił szpital i wrócił do domu.
Pojawiały się głosy, że rzeczywistość, z jaką borykają się imigranci na wyspie, przyczyniła się do tego dramatu?
DS.: To jest jedna z tez. My jej nie rozstrzygamy w książce, ale uważamy za ważną. Tamtejszy system faktycznie był stworzony raczej po to, by ułatwiać życie autochtonom, a nie przybyszom, nawet jeśli ci są niezbędni jako tania siła robocza. W myśl zasady: imigranci niech pracują, owszem, ale nie muszą zaraz korzystać z naszego bogactwa i się u nas osiedlać. Jersey to malutka wyspa, która nie może przyjmować obcych w takiej skali, jak Wielka Brytania. Stąd pomysł na 5-letnią rezydencję, która jest dla przyjezdnych prawdziwym utrapieniem.
Na czym ona polega?
DS.: Przez 5 lat po przyjeździe na wyspę imigrant może pracować jedynie w gastronomii, rolnictwie, budowlance bądź hotelarstwie – dopiero po tej długiej karencji uzyskuje pewne prawa. Brak statusu rezydenta utrudnia przybyszom wynajem dobrego mieszkania, ogranicza dostęp do opieki medycznej, prowadzenia biznesów, wszelkich zasiłków czy pomocy socjalnej, do której w Wielkiej Brytanii imigranci mają dostęp od dnia przyjazdu. Dopiero po 10 latach zaś uzyskuje się prawo, by kupić na Jersey dom. Trudno to jednoznacznie rozstrzygnąć, ale może, gdyby nie te nieprzyjazne zasady, sytuacja w rodzinie Rzeszowskich potoczyłaby się inaczej.
Czy ten system jest powodem braku integracji pomiędzy Polakami i Anglikami, o którym wspominaliście?
EW: Buntuję się przeciwko stwierdzeniu, że winny jest system. Wydaje mi się bowiem, że jeśli ktoś decyduje się wyjechać do innego kraju, powinien się dowiedzieć, co go tam spotka. Na Jersey jest wyjątkowo. Kolejna sprawa to język, który dla większości docierających tam Polaków jest barierą trudną do przeskoczenia. Ludzie zatrudniani na polach ziemniaczanych bardzo rzadko są sprawni językowo i zazwyczaj nie potrafią skorzystać z czegokolwiek, co ta wyspa oferuje, prócz bardzo kiepskich warunków lokalowych i pracy na granicy niewolnictwa.
DS.: Są jednak tacy, którzy mają świadomość panujących zasad i mimo to decydują się tam wyjechać. Zaciskają zęby, przeczekują 5 lat, a później, już z rezydenturą, starają się o lepszą pracę, czy wynajem lepszego mieszkania.
EW: Pamiętajmy także, że imigranci w każdym kraju, a szczególnie na Jersey zawsze zaczynają swoją karierę na dole drabiny społecznej, czyli od pracy fizycznej. Jeśli ktoś chce tam zostać psychologiem, to najpierw, przez 5 lat musi być kelnerką.
Czy podział na te dwie migracje, o których wspomnieliście, wciąż funkcjonuje?
DS.: Tak. Polska imigracja na Jersey to dwie osobne grupy. Ludzie, którzy od blisko dwudziestu lat przyjeżdżają do pracy „w ziemniakach” – pomagają sadzić, a później sortować i zbierać słynną odmianę Jersey Royal Potato - pochodzą głównie z Mielca i okolic, a od niedawna także z Mazur. Zjawiają się na kilka miesięcy, po czym wracają do Polski na krótką przerwę i znów są wyspie. I tak przez całe lata. Ich praca to harówka na granicy niewolnictwa – w deszczu, zimnie, bez odpowiedniej odzieży, bez prawa do L4; pracują po szesnaście godzin na dobę i jeszcze do niedawna mieszkali w barakach. Druga grupa to ludzie, którzy pracują w hotelach, restauracjach, sklepach, na budowach. Posyłają dzieci do miejscowych szkół i powoli zapuszczają korzenie. Te dwa światy rzadko się spotykają – może jedynie w piątkowe wieczory, gdy właściciel ziemniaczanej farmy zawiezie swoich robotników na zakupy do supermarketu, w którym większość załogi stanowią inni Polacy.
Polacy są na Jersey najliczniejszą mniejszością?
DS.: Najliczniejsi są Portugalczycy z Madery, którzy zaczęli tam przybywać już w drugiej połowie lat 80. Polacy są drugą pod względem liczebności mniejszością. Teraz zaś, coraz częściej miejsce imigrantów z Polski zaczynają zajmować Bułgarzy i Rumunii. Oni w przeciwieństwie do naszych rodaków buntują się przeciwko ciężkim warunkom pracy na ziemniaczanych farmach. Rumuni potrafią powiedzieć, że nie chcą pracować 16 godzin na dobę, albo w zacinającym deszczu.
W książce piszecie o tym, że znaczna część imigrantów ma lekkie bądź średnio poważne problemy psychiczne, czy to jest związane właśnie z doświadczeniem imigracji?
EW: Powiedziała nam o tym osoba, która prowadzi organizację pomagającą osobom wykluczonym w Wielkiej Brytanii. Okazuje się, że 10% imigrantów to są ludzie wykluczeni. To daje ok. 100 tys. osób poza systemem w Wielkiej Brytanii. Prawda jest taka, że wyjazd zawsze jest szokiem. Jeśli ktokolwiek ma problemy zdrowotne, rodzinne, zawodowe, czy jakiekolwiek inne, to na obczyźnie one eksplodują ze zdwojoną siłą. Emigracja jest katalizatorem problemów wszelkiego rodzaju, które w tych trudnych warunkach będą eskalowały.
Dochodzimy więc do wniosku, że to nie wina złego systemu, a tego, że ludzie nie wiedzą, na co się piszą
EW: Ludzie decydują się w niego wejść, bez wiedzy na temat tego, co ich czeka.
DS.: Są jednak osoby, które dobrze sobie radzą. Są ambitne, zaciskają zęby, potrafią ten system rozpracować i żyje im się tam całkiem nieźle.
Prawnicy, czy informatycy, którzy świetnie radzą sobie finansowo.
EW:Ale też najpierw musieli pięć lat pracować poniżej kwalifikacji. Pani konsul honorowa zaczynała karierę jako pokojówka. Obecnie prowadzi kilka firm, w tym własną restaurację i przyjaźni się z miejscowymi notablami,należy do wyspiarskiej elity. To dzięki temu, że kiedy przyjechała na wyspę była młoda, znała angielski, nie miała kompleksów.
Czy polscy imigranci na Jersey obawiają się Brexitu?
EW: Jersey nie należy do UE, ale jest oczywiście związana z Wielką Brytanią. Znajomy Jersejczyk powiedział nam, że gdyby Jersey należało do Wielkiej Brytanii, to 90% mieszkańców głosowałoby za wyjściem z UE. Ale myślę, że Polacy na Jersey mogą obawiać się fali uderzeniowej, która może nadejść po twardym Brexicie.
Co was skłoniło do napisania książki o morderstwie na Jersey?
DS: Chcieliśmy przez pryzmat tej sprawy spojrzeć na emigrację, bo oboje już wcześniej zajmowaliśmy się tym tematem.
EW: O sprawie Damiana usłyszałam, kiedy pisałam książkę „Angole”. Jeździłam po Wielkiej Brytanii i pytałam naszych czyli najeźdźców (tak o Polakach pisały tamtejsze tabloidy), co myślą o tubylcach. Rozmowy pozwoliły mi zrozumieć, że doświadczenie emigracji jest niezwykle złożone i dla wielu zbyt trudne do udźwignięcia, mimo że wyjechali dobrowolnie, w każdej chwili mogą wrócić, i zarabiają spore pieniądze. To, co działo się z rodziną Rzeszowskiego było ekstremalne, choć gołym okiem niewidoczne..
Polakom trudno żyje się wśród Brytyjczyków?
EW: Nasze dwa narody mają dość odległe doświadczenia historyczne. Wyspiarska kultura i sposób funkcjonowania społeczeństwa są z natury inne niż kraju przez całą swą historię wciśniętego między wrogie mocarstwa. Różni nas emocjonalność, sposób postrzegania świata. Inna jest nawet kultura picia alkoholu, co drażni mieszczańskich tubylców, który piją w pubie, a nie w parku. Żeby harmonijnie żyć wśród Brytyjczyków, a nie obok nich, trzeba znać te kody społeczne.
DS.: Jedna z naszych bohaterek mówi, że kiedy rozmawia z ludźmi z Polski, oni widzą tylko to, że ma dobry samochód, że była na wakacjach i ma ładne mieszkanie. Nikt jej jednak nie pyta, jaką cenę za to wszystko musi zapłacić. Tymczasem presja na sukces ze strony rodziny i przyjaciół w Polsce jest olbrzymia, wszyscy oczekują, że ci się tam powiedzie. I ty udajesz, że ci się powiodło, nawet jeśli rzeczywistość jest zupełnie inna. Jak z nimi rozmawiasz, to mówisz, że jest super i nie wspominasz o tym, że w twoim mieszkaniu jest grzyb na ścianie, bo na inne nie było cię stać.
EW: Wśród bohaterów moich „Angoli” byli ludzie, którzy przez kilka lat utrzymywali w rozmowach z rodziną, że wszystko jest ok., tymczasem mieszkali na ulicy. A później przestawali w ogóle dzwonić do najbliższych, bo zamiast karty telefonicznej kupowali zgrzewkę cydru.
DS: Mnie zainteresował też wątek kryminalny tej historii. Chciałem się przyjrzeć bliżej tak potwornej zbrodni, zobaczyć, co może się za nią kryć. Nie wiem jednak, czy odkrywanie kolejnych aspektów tej sprawy przybliżyło mnie do zrozumienia.
Mieliście problem z dotarciem do ludzi związanych z tymi wydarzeniami?
EW: Rodzina sprawcy odmówiła nam rozmowy. Nie dziwię jednak, ponieważ ta sprawa uderzyła w nich rykoszetem. Muszą żyć z odium bycia rodziną mordercy. Natomiast rodzina ofiar, czyli mama Izy i jej szwagierka zgodziły się na spotkanie, bo miały potrzebę opowiedzenia o tym, co się stało. Nie czują, aby sprawiedliwości stało się za dość.
DS: Z mieszkańcami wyspy zaś nie było zbyt trudno. Większość ludzi pamięta tę historię, ona w nich siedzi i mieli potrzebę podzielenia się swoimi wspomnieniami i emocjami.
Czy ta tragedia zmieniła samo Jersey?
EW: Zmieniły się przepisy prawne. Przemoc w rodzinie powoli przestaje być tematem tabu.
DS.: Burmistrz St. Helier, stolicy wyspy, chciał na promenadzie zbudować ogród pamięci 6 ofiar Rzeszowskiego. Napotkał jednak niespodziewany opór, co może dowodzić, że zbrodnia z 2011 roku nadal nie do końca została przepracowana. Jest niewygodnym elementem zbiorowej pamięci – bo wyspiarze chcieliby, żeby Jersey kojarzyło się wyłącznie z pięknymi krajobrazami, luksusem i niezmąconym spokojem.