Fabułę pańskiej książki stanowi niezwykle poplątana, dramatyczna rodzinna historia, której kulminacyjny moment przypada w dniu ślubu. Czy zbieżność ze słynnym filmem "Dzień weselny" Altmana jest zamierzona?

Mark Haddon: Cóż, myślę, że wszystkie śluby są do siebie podobne. Zresztą nie tylko one, ale również inne duże spotkania rodzinne, w których muszą brać udział ludzie niekoniecznie darzący się sympatią. Wspólne spędzanie czasu to dla większości uczestników czysty koszmar. Najgorzej, jeśli w zamieszanie pakuje się nie jedna rodzina, ale dwie, zarówno ze strony pana, jak i panny młodej.

Reklama

Czy to dla pana pretekst, by opowiedzieć o trudnej sztuce tworzenia więzi między ludźmi?

Może pan powiedzieć, że "Drobny kłopot" jest dosłownie o czymkolwiek. Jeśli autor żyje w przekonaniu, że stworzył książkę o tym, czy o tamtym, to znaczy, że nie napisał dobrej powieści. Najlepszym testem jest pokazanie jej wielu czytelnikom i porównanie ich opinii. Jeśli spierają się o to, czym traktuje, przedsięwzięcie można uznać za udane. Owszem, moja książka opowiada o sztuce tworzenia związków, ale to także historia o miłości, seksie, starzeniu się, wierności i prowincjonalnym życiu.

Reklama

A pan sam odnajduje się w tej książce? Nie pytam, który z bohaterów jest wzorowany na Marku Haddonie, lecz czy po skończeniu pisania, pomyślał pan o jakiejś postaci: "O, ten facet jest do mnie podobny".

Niemożliwe jest nakreślenie jakiejkolwiek postaci bez obdarzenia jej cechami, doświadczeniem czy wiedzą zaczerpniętą z własnego życia. Dlatego myślę, że jakąś część siebie przemyciłem do wszystkich bohaterów. Ale te "części mnie" są na tysiąc sposobów przetworzone, wzbogacone czy wyolbrzymione. Zanim skończyłem pisać, spędziłem wiele czasu w głowach bohaterów. Czasami czułem wręcz, że ich myśli, wspomnienia są bardziej prawdziwe i żywe niż moje.

"Drobny kłopot" to - mimo sporej dawki humoru - pesymistyczna powieść.

Reklama

Wszystko zależy od nastroju czytelnika. Większość mężczyzn w średnim wieku stwierdziło, że "Drobny kłopot" opowiada o facecie, którego do szaleństwa doprowadzają irytujący, egoistyczni i samolubni członkowie rodziny. Panie zaś mówiły, że napisałem powieść o kobiecie, która zdradza męża, by wyrwać się z monotonnego życia w koszmarnym stadle. Włosi byli przekonani, że to książka o miłości, a Brytyjczycy, że o chorobie psychicznej i śmierci. Jeśli nawet istnieje gdzieś schemat, według którego da się tę książkę odczytać, każdy czytelnik musi wydeptać do niego własną ścieżkę.

Pańska powieść jest niemal hiperrealistyczna. Chyba nie tego spodziewali się czytelnicy po wcześniejszej lekturze "Dziwnego przypadku psa nocną porą", nietypowego kryminału z autystycznym narratorem?

Myślę, że "Dziwny przypadek..." też był powieścią z dużą dozą realizmu. Chciałem, by główny bohater, Christopher, stał się w oczach czytelnika postacią wiarygodną i był postrzegany jako zwyczajny człowiek. Wiele osób dało się chyba przekonać. Czytałem w internecie opinie, w których pojawiały się informacje, że to książka autobiograficzna, a jej autor - czyli ja - sam cierpi na syndrom Aspergera.

Ani przez chwilę nie czuł pan pokusy aby podążyć drogą wyznaczoną przez "Dziwny przypadek..." i napisać książkę podobną, może nawet coś w rodzaju sequela?

Boże, nie! Sequel byłby prawdziwą katastrofą. Prawdopodobnie już w trakcie jego pisania zabiłbym to, co było najlepsze w pierwszej części. Nie można stać w miejscu, pisarz musi iść do przodu, robić coś nowego. Gdybym chciał pisać w kółko tę samą powieść, mógłbym równie dobrze zostać dostawcą mleka albo otworzyć salon kosmetyczny i do końca życia robić pedicure.

"Dziwny przypadek..." sprzedał się w nakładzie kilku milionów egzemplarzy, przyniósł panu nagrodę Whitbreada. Czy zmienił coś w podejściu do pisania?

Kiedy zabrałem się za tę historię, miałem już na koncie wiele książek dla dzieci oraz pięć powieści dla dorosłych. Tylko, że cztery z tych ostatnich były tak złe, że nie odważyłem się nawet wysłać ich do żadnego wydawcy. Cierpliwie znosiłem strach, że nigdy nie uda mi się napisać czegoś przyzwoitego dla dorosłych. Ale lęk minął i już nigdy więcej niczego nie schowałem do szuflady. Mówiąc konkretnie: sukces mnie mobilizuje. Wolę płynąć na fali zwycięstw, niż chylić się pod ciężarem porażek.