Pod koniec lat 70. Czesław Miłosz zaaklimatyzował się w Kalifornii, gdzie w 1960 roku przyjechał na zaproszenie Uniwersytetu Kalifornijskiego w Berkeley. Kupił nawet dom na Grizzly Peak nad zatoką San Francisco. Mimo to poeta przeżywał wtedy jeden z najtrudniejszych okresów swego życia. Kilka lat wcześniej choroba przykuła do łóżka jego żonę, Janinę, do dolegliwości fizycznych doszła depresja, chora bała się zostać sama w domu, wymagała nieustannej opieki. "Codzienny widok niezawinionego cierpienia, straszliwego nieszczęścia, poniżającej nędzy ciała. Z obrazem jej dawnej, pięknej i roześmianej, musiałem oglądać żałosny ludzki szczątek, jego bierność, bezbronność, zależność od rąk, które go podnoszą, wysadzają, kąpią" - pisał Miłosz w "Roku myśliwego". Poeta pracował wtedy nad przekładami Biblii i widział samego siebie jako Hioba - samotnego, opuszczonego starca, na którego spadają wszystkie klęski - zwłaszcza gdy u młodszego syna, Piotra, ujawniła się choroba psychiczna.
Jednocześnie koniec lat 70. przyniósł Miłoszowi - dotąd znanemu za Zachodzie przede wszystkim jako tłumacz wierszy Zbigniewa Herberta i Aleksandra Wata - ważne nagrody i uznanie jego własnej twórczości. Pierwszy tom zbioru poezji Miłosza "Selected Poems" w tłumaczeniu Petera Scotta ukazał się dopiero w 1974 roku. Przełomem stała się prestiżowa nagroda Neustadt, zwana małym Noblem, którą otrzymał w 1978 roku za tom "Bells in Winter". W październiku 1979 roku Miłosz już wiedział, że spełniają się - zdawałoby się zupełnie fantastyczne - nadzieje jego żony, że jest bardzo bliski otrzymania Nagrody Nobla. W liście do Józefa Sadzika zwierzył się, o co się modli - niech Nobel go ominie byle "w zamian wyzdrowiał syn Piotruś". Po latach przyznał, że nie został wtedy wysłuchany.
Obudził szwedzki dziennikarz
9 października 1980 roku poeta obudzony został o czwartej nad ranem przez szwedzkiego dziennikarza, który dzwonił z wiadomością o przyznaniu mu Nobla. "To nieprawda" - powiedział Miłosz i wrócił do łóżka. Rankiem nie mógł już jednak ignorować faktów - dziennikarze kłębili się w ogrodzie domu. Na zorganizowanej przez jego wydział konferencji prasowej Miłosz, proszony o jakikolwiek komentarz polityczny ironizował, że "zdobywca Nobla niekoniecznie jest członkiem inteligentnym", a 200 tys. dolarów nagrody przeznaczy na zakup farmy i założenie tam plantacji marihuany. Potem oddalił się do sali wykładowej na zajęcia z Dostojewskiego, co było pierwszą z niezliczonych ucieczek noblisty przed popularnością medialną. Jak pisał reporter lokalnej gazety, berkleyski kampus "był dumny" z Miłosza, choć "wiele ludzi nigdy wcześniej nie słyszało o tym człowieku z nazwiskiem nie do wymówienia".
Sam Miłosz po latach tak opisywał tę chwilę w "Autoportrecie przekornym": "Kiedy dostałem Nagrodę Nobla, to już całkowicie straciłem kontrolę i tylko włosy wydzierałem z głowy, dowiadując się, kim jestem w oczach innych. Zawsze uważałem siebie, na przykład, za poetę dość hermetycznego, dla pewnej nielicznej publiczności. I co się dzieje, kiedy tego rodzaju poeta staje się sławny, głośny, kiedy staje się kimś w rodzaju Jana Kiepury, tenora, albo gwiazdy futbolu? Naturalnie, powstaje jakieś zasadnicze nieporozumienie".
Po przyznaniu Miłoszowi Nobla dziennikarze i krytycy literaccy dyskutowali nad politycznymi uwarunkowaniami tej nagrody. Trudno było uznać za przypadek, że otrzymał ją polski emigracyjny poeta w roku utworzenia Solidarności. W 1980 roku tak często zarzucano Akademii kierowanie się w swoich wyborach pozaliterackimi względami, że akademicy pierwszy raz zrezygnowali z tradycyjnej dyskrecji. Ujawnili, że nazwisko Miłosza od czterech lat pojawiało się na listach kandydatów do nagrody, a decyzję podjęto przed Wydarzeniami Sierpniowymi. Potwierdza to kwerenda w archiwach SB - działania zmierzające do "neutralizacji skutków przyznania najbardziej prestiżowego literackiego wyróżnienia autorowi przebywającemu na emigracji i zakazanemu w ojczystym kraju" podjęto już na początku sierpnia 1980 roku.
Do Sztokholmu Miłosz, wraz z synem Antonim, dotarli 5 grudnia. Towarzyszyli im brat poety Andrzej z żoną Grażyną Strumiłło-Miłosz, Jerzy Giedroyc, Stefan Kisielewski, tłumaczka Jane Zielonko, Stanisław Barańczak i Mirosław Chojecki jako wydawca Miłosza w nielegalnym obiegu w komunistycznej Polsce. Trzy dni później Miłosz wygłosił wykład noblowski. Ambasada ZSRR oceniła go bardzo krytycznie ze względu na nieukrywaną wrogość pisarza wobec komunizmu, a także nawiązanie noblisty do "trzech państw bałtyckich" czyli ówczesnych republik litewskiej, łotewskiej i estońskiej. Nie podobało się też przywołanie przez poetę paktu Ribbentrop - Mołotow, Katynia i Powstania Warszawskiego.
Po wykładzie noblowskim na hamburgery
Po wykładzie, jak wspominał w wywiadzie dla "Gazety Wyborczej" badacz literatury Aleksander Fiut, "spotkaliśmy się przy wyjściu, był z całą rodziną. Powiedział nagle: +Muszę coś zjeść+. On miał zawsze taką potrzebę, a przyjaźniliśmy się przez 25 lat, że musiał natychmiast zaspokoić głód. Jego brat Andrzej zapytał: +To dokąd jedziemy?+, a Czesław na to: +Jak to dokąd? Do McDonalda!+ .Pojechaliśmy limuzyną (...). Podjeżdżamy pod ten lokal, wchodzimy, a Miłosz mówi: +Panie Aleksandrze, pana imieniny dzisiaj, więc pan pozwoli, że noblista panu płaszcz poda+ - daję to jako przykład jego ironicznego stosunku do wszelkich ceremoniałów i zaszczytów" - wspominał Fiut, zdradzając, że poeta po wykładzie noblowskim zamówił big maca.
10 grudnia wręczono nagrodę. Fiut wspominał: "Cała ta uroczystość miała w sobie coś bardzo teatralnego. Miałem poczucie, że znalazłem się w innej epoce. Siedziałem we fraku pożyczonym z teatru, moim sąsiadem był wytworny pan, który wycierał sobie czoło haftowaną chusteczką. Na scenę wszedł król Szwecji Karol XVI Gustaw, zagrały fanfary, wszyscy wstali i zaczęła się ceremonia. Wszystko odbywało się w języku szwedzkim. Przewodniczący przedstawił Czesława Miłosza, poeta z kurtuazją kłaniał się królowi i publiczności. Wręczono mu nagrodę, Karol Gustaw uścisnął mu rękę. Pełna powaga. (...) . Przed wejściem Miłosza na scenę zapowiedziano wykonanie staropolskiej pieśni biesiadnej. Pamiętam, że występował chór chłopców, który na widok poety zaczął śpiewać po szwedzku piosenkę +Pije Kuba do Jakuba+. Już później na bankiecie Miłosz mówi do mnie: +Z trudem wytrzymałem, żeby nie parsknąć śmiechem+".
Po uroczystości w sztokholmskiej Filharmonii odbył się tradycyjny bankiet noblowski w Ratuszu, gdzie przemawiali laureaci. Czesław Miłosz zabrał głos jako pierwszy. "Stanowię cząstkę literatury polskiej, która jest stosunkowo mało znana w świecie i trudna w przekładach. Zwrócona ku historii, zawsze aluzyjna, wiernie towarzyszyła i towarzyszy ludziom w trudnych chwilach. Strofy polskich wierszy krążyły w podziemnym ruchu oporu, pisane były w barakach obozów koncentracyjnych, w żołnierskich namiotach w Azji, Afryce i Europie. Reprezentować tutaj taką literaturę - to okazywać pokorę wobec miłości i braterskiego poświęcenia tych, których już nie ma" - mówił poeta. W przemówieniu noblowskim Miłosz powiedział też: "Jest to rodzaj tajnego bractwa, mającego własne obrzędy obcowania z umarłymi". Po przyjęciu noblowskim powstało jedno z najsłynniejszych zdjęć Miłosza, na którym razem ze Stefanem Kisielewskim robią przerażające, wampiryczne miny.
W Polsce wiedziano mało
W tamtym okresie w Polsce mało wiedziano o Miłoszu - poza kręgami literackimi obejmującymi jego przyjaciół, kilkoma wielbicielami, a także czytelnikami tzw. drugiego obiegu. Ostatnim jego tomem, który się ukazał w Polsce po wojnie, w 1945 roku, było "Ocalenie", trochę wierszy ukazało się na łamach prasy, w "Twórczości" ukazał się "Traktat moralny". Gdy poeta wybrał los emigranta, wydawany był tylko w drugim obiegu, co zmieniło się po Noblu. Znak wydał poemat „Gdzie słońce wschodzi i kędy zapada", Czytelnik i PIW opublikowały wybory wierszy. Po stanie wojennym nadal ukazywały się wcześniej przygotowane przez wydawców książki Miłosza (np. trzy tomy "Wierszy" w Wydawnictwie Literackim), jednak w prasie jego nazwisko przestało się pojawiać, a poeta swoje przekłady w "Tygodniku Powszechnym" podpisywał jako Adrian Zieliński.
Ale powrót Miłosza do kraju w czerwcu 1981 roku był triumfalny - witały go tłumy, lubelski KUL-u przyznał mu doktorat honoris causa, w Gdańsku spotkał się z Lechem Wałęsą i stoczniowcami. Czesław Miłosz stał się liderem duchowym wbrew swojej woli, bo nie bardzo się odnajdował w tej roli. Jeszcze przed Noblem w liście do Jana Błońskiego, który zapewniał go w 1975 roku, że jest w kraju znany i ceniony pisał: "jeżeli mam taki mir w Polsce, to przecie muszę zapytywać siebie, dlaczego tak jest, tj. ile w tym nieporozumień maskowanych przez dystans. Bo też nie wiem jak działają dziedziczne mity (...) czy też zbiorowy instynkt bez ustanku szukający postaci do narodowego spożycia, a wśród dzisiejszych literatów w Polsce niewielu się do spożycia nadaje".
Podczas wizyty w Polsce poeta jednak cieszył się honorami i wyrazami uznania od czytelników, zaakceptował nawet wprowadzenie na rynek cukierków o nazwie "miłoszki", choć już anonimowa ulotka przedstawiająca go jako element polskiej trójcy: miłość obok wiary (Jan Paweł II) i nadziei (Lech Wałęsa) wzbudziła jego niepokój. Miłosz, dążący do intelektualnej i artystycznej suwerenności, daleki od chęci podporządkowywania się zbiorowym emocjom, miał odczucia bardzo złożone. "Witano go jak Wieszcza i oczekiwano po jego wizycie tego samego, co po wizycie Jana Pawła II: ciągłej obecności wśród wiernych" - pisała Elżbieta Morawiec w "Życiu Literackim". "Gdy mamy Wojtyłę, Wałęsę i Miłosza powinniśmy się wyprostować psychicznie" - oceniał Jan Turnau w "Więzi". Tymczasem poeta bywał zmęczony zainteresowaniem, zwłaszcza dziennikarzy. "Boże, jak ja nie lubię, jak o mnie piszą" - tak rozpoczynał większość rozmów z nimi. Już podczas pobytu w Polsce poeta zaczął się też bronić przed wynoszeniem go na piedestał poety katolickiego i narodowego, w pamięci wielu zapisał się jako "wyniosły i niesympatyczny". "Naprawdę, nie nadaję się na promotora polskiego nacjonalizmu, a na to się kroi. Tym, co piszą do mnie listy i zbierają moje autografy, nawet do głowy nie przychodzi, że ktoś może być czymś innym niż Polak i katolik" - pisał do Giedroycia w styczniu 1981 roku, dodając, że jego zdaniem Polska znowu wchodzi "we władzę dzikiego nacjonalizmu i mesjanizmu". Świadkowie wizyty z czerwca 1981 r. zapamiętali Miłosza, jako człowieka niechętnego wypowiedziom o charakterze politycznym, spiętego i zamkniętego w sobie.
Andrzej Franaszek, biograf poety uważa, że "siłę symbolu ma zdanie wypowiedziane przez Miłosza podczas spotkania z Lechem Wałęsą, zdanie mówiące mnóstwo i o czasie +Solidarnościowego+ uniesienia, i o osobowości poety: +Ta korona spada mi na uszy, za duża+..."
autor: Agata Szwedowicz/PAP