Nowy Jork jest miastem fantazmatycznym - przypuszczalnie w tej kwestii tylko Paryż może z nim konkurować. O co chodzi? Niewielu z nas było w Nowym Jorku - ja nie, lecz w istocie byliśmy w nim wszyscy po wielokroć dzięki filmom, serialom, powieściom, relacjom telewizyjnym. Kiedy po atakach terrorystycznych - na żywo, ale też na ekranach milionów telewizorów - padały wieże WTC, można było w tragicznych okolicznościach poczuć ten paradoks; katastrofa miała miejsce w dalekiej metropolii, niemniej było też trochę tak, jakby wydarzyła się parę przecznic od naszych bloków czy kamienic.
Ikoniczna nadreprezentacja Nowego Jorku w kulturze popularnej spowodowała, że Wielkie Jabłko stało się czymś w rodzaju „default city” - domyślnego miasta - masowej wyobraźni. A masowa wyobraźnia jest siedliskiem mitów i stereotypów. Czy też inaczej: nowojorską mitologię tworzą klasy uprzywilejowane, stąd roi się ona od neurotycznych intelektualistów, ekscentrycznych artystów, rozrzutnych milionerów i polityków robiących szemrane interesy z mafią.
Oczywiście - Nowy Jork to gigantyczny organizm miejski, jest tam miejsce także dla postaci z mitologii; mogą być nawet całkiem żywotne, jak choćby Fran Lebowitz, bohaterka serialu dokumentalnego „Udawaj, że to miasto” (2021) Martina Scorsese, dawna współpracowniczka Andy’ego Warhola, pisarka, publicystka, ostentacyjna palaczka i sarkastyczna komentatorka owego niedużego światka nowojorskiej socjety.
Dostaliśmy w tym roku również zbiór felietonów Lebowitz („Nie w humorze”, przeł. Łukasz Witczak, Znak Literanova), pisanych przeważnie w latach 70. i 80. zeszłego wieku. Fran Lebowitz w oparach tytoniowego dymu z dokumentu Scorsesego i Fran Lebowitz - zgryźliwa i zrzędliwa felietonistka z „Nie w humorze” - to wciąż ta sama osoba (czy raczej „osobowość sceniczna”, bo sarkazm to solidny parawan, zza którego nie sposób dostrzec człowieka z krwi i kości): ogromnie zabawna, lecz roztaczająca wokół siebie aurę nierzeczywistości. Życie - myślą czytelnik i widz - nie może się składać wyłącznie z sennego polegiwania w piernatach, odpalania jednej fajki od drugiej, uporczywego unikania pracy, chodzenia na wernisaże sztuki awangardowej i proszone kolacje, spotykania się ze znajomymi z wyższych sfer, udzielania fałszywie szczerych (a w istocie kpiących) porad oraz narzekania na to, że wszystko schodzi na psy. To znaczy: może, rzecz jasna, ale takie życie przypada w udziale wybrańcom, którzy - co wcale niewykluczone - nie zdają sobie sprawy z własnego uprzywilejowania.
Reklama