Ogólnie nie lubię teatru – mówię to szczerze i z pełną świadomością, że to raczej idiotyczne wyznanie. W teatrze się nudzę, im głośniej zaś krzyczą aktorzy na scenie, tym bardziej robię się śpiący. Jest to uczucie pierwotne, silniejsze od jakichkolwiek świadomych postanowień i kosztowało mnie parę rozpaczliwie nieudanych randek. Mimo to jedną z najważniejszych powieści XX w. – „Mistrza i Małgorzatę” – najpierw widziałem w teatrze, a potem dopiero czytałem.
Było to wiosną 1988 r., czyli jeszcze za PRL, w warszawskim Teatrze Współczesnym. Miałem 14 lat, nic nie rozumiałem, Małgorzata biegała po scenie na golasa, spektakl był znakomity. To także mówię szczerze: był naprawdę świetny (reżyserował Maciej Englert), wizjonerski i demoniczny. Do dziś – nic nie poradzę – postaci z powieści mają dla mnie twarze aktorów z tamtego przedstawienia. Podejrzewam, że to właśnie spektakl Englerta zniszczył mnie jako teatralnego widza, po prostu na starcie przyjąłem niemal zejściową dawkę narkotyku i nic już nie mogło dorównać tamtej euforii.
Zresztą autor „Mistrza i Małgorzaty” był zarówno człowiekiem teatru, jak i (przynajmniej na pewnym etapie życia) nałogowym morfinistą, więc taka droga dojścia do jego opus magnum wydaje mi się całkiem sensowna.
Omijam na razie nazwisko autora celowo – bo jest po polsku kłopot z jego zapisem. Przyjęła się u nas wersja „Bułhakow”, ale „Mistrz” nie był Ukraińcem, lecz rdzennym Rosjaninem, choć urodził się w Kijowie. Inni posiadacze tego nazwiska (np. wybitny teolog o. Siergiej Bułgakow) nie mają owego „h” w środku. Wszędzie poza Polską pisarz Bułhakow to pisarz Bułgakow. Dlatego rozsądne wydaje mi się jednoznaczne poparcie – za Krzysztofem Turem, tłumaczem i biografem autora „Czarnego maga” – wersji z „g”.
Reklama