Żeby uniknąć posądzenia o koniunkturalizm, powiem od razu – bałem się tej książki i bałem się o niej pisać. A to z tej przyczyny, że wprawdzie nikt jej nie czytał, ale już budziła niezdrowy ferment. Wszyscy spodziewali się po „Cudownej karierze…” jakiejś sensacji. Ci, których Magda Miecznicka skotłowała w swojej publicystyce, liczyli na jej spektakularną porażkę – ostatecznie kontrowersyjny krytyk literacki wydający własną powieść to dość łatwy cel. Ci, którzy uznali Miecznicką za gazetową celebrytkę, czekali zaś na jakieś pieprzne autobiograficzne wyznania. Tymczasem przedwcześnie rozgrzana publiczność może poczuć się zawiedziona – „Cudowna kariera…”, wbrew swojemu prowokacyjnemu tytułowi, to książka klasycznie napisana, stonowana, łagodnie ironiczna, a przy tym raczej smutna i gorzka. Żadnych eksplozji resentymentu, żadnych oczywistych wątków z kluczem – zamiast tego dostajemy inteligentną prozę, która gra z wytartymi schematami polskich chick litów i amerykańskich wielkomiejskich seriali oraz próbuje zrozumieć, na czym polegała nasza spóźniona (i w gruncie rzeczy dość groteskowa) społeczna modernizacja po 1989 roku.

Reklama

Bohaterka rzeczywiście robi karierę – obserwujemy, jak z nieopierzonej szesnastolatki wdającej się w ulotny i wiarołomny romans z lokalnym macho, symbolem nowych czasów, przekształca się w – pozornie – pewną siebie kobietę, dla której, podobnie jak dla całego jej pokolenia, buntem staje się właśnie brak buntu. A zatem: nie bezkompromisowość, a umiejętny konformizm, nie domek na wsi, ale 30. piętro biurowca, nie kontestacja, a korporacja. Dziewczyna jest pilna, sprytna, oddana, gotowa na wszystko, szybko więc awansuje, a potem wyjeżdża do Nowego Jorku, by tam pracować dla dobra firmy i oddawać się słodkiemu życiu globalnej elity…

Miecznicka nie ukrywa, że z lekkim sarkazmem opisuje historię ucieczki od wolności – przy czym wolność byłaby tu rozumiana nie tylko jako swoboda podejmowania wyborów, ale także jako odwaga zmierzenia się z własnymi słabościami, traumami, z pustką. Ścieżka korporacyjnej kariery oraz uroki konsumpcji luksusowych mężczyzn i nie mniej luksusowych towarów to jedna z metod, jakie nam zaoferowano, byśmy mogli zapomnieć o sobie – to rodzaj makijażu nałożonego grubo na rzeczywistość, tak żeby pod nieskazitelną powierzchnią ukryć ból.

Świat w „Cudownej karierze” jest od początku do końca chłodny i sztuczny – mamy więc sztucznie modelowane uczucia i zasady ich dystrybucji, mamy sztuczne romanse i sztuczne rozstania, sztuczny płacz i sztuczny śmiech, sztuczne dramaty i sztuczne szczęście. Prawdziwa jest tylko rozpacz, a przy okazji – jak się okazuje – szalenie egalitarna. Miecznicka mówi nam, że musieliśmy kupić te symulakra, bo to była transakcja wiązana: albo bierzecie kapitalistyczny dobrobyt w całości, albo siedźcie dalej w swoich betonowych blokach gdzieś przy końcu mapy.

Mam dwa problemy związane z tą książką – po pierwsze chodzi o narrację prowadzoną w drugiej osobie. Wydaje się, że to jest zabieg nadmiarowy. Jedyna znana mi powieść gładko radząca sobie z podobnym chwytem stylistycznym to rewelacyjna „Moskowiada” Jurija Andruchowycza – ponieważ bohater jest tam ciągle nawalony, narrator musi mu po prostu zrelacjonować, co się działo. W przypadku „Cudownej kariery…” sprawa nie wydaje się tak oczywista i chociaż teoretycznie mogę się domyślać, że szło o zbudowanie specyficznego dystansu, wolałbym pewnie, by efekt został osiągnięty prostszymi środkami. Po drugie otwierające powieść sekwencje z życia nastolatki wydają się zbyt afektowane. I znowu – rozumiem cel, ale przykroiłbym to i owo. Te drobiazgi zresztą nie wpływają znacząco na przyjemność z lektury.

Niewykluczone, że „Cudowna kariera Magdy M.” nie dostarcza rewolucyjnych recept na rozumienie świata, lecz podoba mi się to, w jaki sposób gra na nosie dwóm dekadom nowej Polski. Rzeczywistość to więzienie, od niedawna można mieć jedynie markową pryczę i uniform od Prady.