„Mike Carey to jeden z pół tuzina najlepszych twórców mainstreamowego komiksu i cały czas się rozwija” - napisał we wstępie do pierwszego tomu serii „Lucyfer” Neil Gaiman. Wiedział, co mówi.

Dziś Carey jest jednym z najpopularniejszych scenarzystów amerykańskiego komiksu. „Lucyfer” przeszedł już do historii. Carey zakończył go po 75 odcinkach, zebranych później w 11 tomach (w Polsce ukazał się dopiero czwarty). Pisarz wcale nie spoczywa na laurach. Tworzy scenariusze do popularnego cyklu „X-Men”, prowadzi autorską serię „The Unwritten”, pisze kolejne tomy powieści o londyńskim egzorcyście Feliksie Castorze, a na dodatek planuje mocniej zaangażować się w pracę w przemyśle filmowym. Zaskakujące, że znajduje jeszcze czas, by podróżować po świecie i promować swoje dzieła. Do Polski przyjechał, by wziąć udział w Polconie, największym nad Wisłą konwencie miłośników fantastyki.

Reklama



Piekło na ziemi

"Łatwo mi było wyobrazić sobie piekło, bo już w nim byłem" - mówi tajemniczo Carey. - "Dzieciństwo spędziłem w Liverpoolu, a mój ojciec, żeby utrzymać rodzinę, pracował na nocną zmianę w piekarni. Gdy go odwiedzałem, wydawała mi się najstraszniejszym miejscem na ziemi. Panował tam nieznośny upał, a ludzie pracowali jak otępiałe roboty. To dopiero było prawdziwe piekło…".

Reklama

Carey nie buduje jednak własnego mitu jako autora naznaczonego przez traumę z młodości. "Dzieciństwo w Liverpoolu nauczyło mnie pokory, ale wcale nie sprawiło, że zająłem się komiksem" - mówi. Żeby uniknąć losu ojca, poszedł na studia, potem przez piętnaście lat pracował jako nauczyciel. - "Zawsze lubiłem komiksy, ale dopiero w latach 90. pomyślałem, że mógłbym zająć się nimi na serio".

W 1999 roku ruszyły prace nad nową serią „Lucyfer”. Żaden ze scenarzystów nie był nią zainteresowany, dopiero Carey podjął wyzwanie. Współpraca z Gaimanem na dobre otworzyła mu drzwi do komiksowej pierwszej ligi. "Neil nauczył mnie, czym może być komiks. To on pokazał mi, jak konstruować scenariusze, jego „Sandman” to jeden z najwybitniejszych komiksów, jakie kiedykolwiek się ukazały. Jestem szczęśliwy, że mogłem stać się częścią wykreowanego przez Gaimana świata".




Diabeł jak David Bowie


Reklama

Związki Careya z twórczością Gaimana są bardzo silne. To nie tylko „Lucyfer”, ale też pojedyncze albumy nawiązujące do uniwersum „Sandmana”: „Furie” i „Boże, zachowaj królową”. Carey jest także autorem komiksowej adaptacji powieści Gaimana „Nigdziebądź”. "Miałem olbrzymią tremę, zanim zdecydowałem się pisać scenariusze do „Lucyfera”" - wspomina. - "Najpierw stworzyłem krótką historię do cyklu „The Sandman Presents”. Gdy zyskała aprobatę Gaimana, pomyślałem: „no, to jestem w domu”".

"„Lucyfer" Mike’a Careya jest jeszcze bardziej uroczym i niebezpiecznym manipulatorem, niż mogłem marzyć” - pisał Gaiman. I rzeczywiście, Carey uczynił z władcy piekieł jedną z najciekawszych postaci komiksowych ostatnich lat. "Lucyfer nie jest dla mnie symbolem zła" - deklaruje Carey. - "Lucyfer to ucieleśnienie wolnej woli, figura na wskroś romantyczna, a przy tym niejednoznaczna. Przy pisaniu serii największą inspiracją był dla mnie „Raj utracony” Miltona. Chociaż to Gaiman wymógł na rysownikach, by Lucyfer fizycznie przypominał trochę młodego Davida Bowie" - śmieje się autor.



Muzyka duszy

„Lucyfer” stał się komercyjnym sukcesem i pozwolił Careyowi na czasowe przejęcie sterów w najpopularniejszej serii wydawnictwa Vertigo - „Hellblazer”. "To było kolejne wyzwanie" - wspomina. - "Przecież przede mną „Hellblazera” tworzyli tacy artyści, jak Garth Ennis czy Brian Azzarello. Trudno im dorównać, a na dodatek byłem w jakiś sposób ograniczony wymogami serii narzuconymi przez wydawcę".

„Hellblazer”, opowieść o współczesnym magu Johnie Constantinie, zainspirowała Careya do stworzenia własnego cyklu powieściowego o Feliksie Castorze. "Nie ukrywam, że ci bohaterowie są w jakiś sposób do siebie podobni, ale w książkach mogę wreszcie pozwolić sobie na wszystko. Mogę pokazać Londyn z najgorszych koszmarów" - to świat, w którym zmarli wracają po śmierci, niektórzy jako duchy, inni jako zombi. Poza tym pomysł historii, w której egzorcysta posługuje się muzyką, by odpędzać złe moce, chodził za mną od dawna. A literatura to najlepsze medium, by to opisać. Nigdy nie udałoby się to w komiksie, niewiele łatwiej byłoby z filmem.

Cykl o Feliksie Castorze liczy na razie cztery tomy (w Polsce ukazały się do tej pory trzy z nich), piąty pojawi się na rynku za kilka tygodni. "Szósta część zamknie opowieść. Wszystkie zagadki zostaną wyjaśnione i dowiemy się, jakie moce rządzą życiem Castora. Ale już planuję, co zrobić z tym bohaterem dalej, bo naprawdę się z nim zżyłem".

Carey planuje też poświęcić trochę swojego czasu filmom. Ma na koncie jeden scenariusz - „Frost Flowers”, thriller, który miał wyreżyserować Włoch Andrea Vecchiato. – Zapomnijmy o tym – śmieje się Carey. "Scenariusz jest gotowy od dawna, ale ten film pewnie nigdy nie powstanie. Nie udało nam się uzbierać na niego pieniędzy. Trudno".

Ale w zanadrzu czeka kolejna produkcja. "Dostałem propozycję, by napisać scenariusz do filmu na podstawie „Hellblazera”. Prawdziwego, a nie takiej podróbki jak „Constantine” z Keanu Reevesem. I wszystko wskazuje na to, że ten projekt wreszcie wypali" - Carey nie ukrywa emocji, ale więcej szczegółów nie odkrywa. - "Nie mogę i nie chcę zdradzić wszystkich swoich sekretów" - tłumaczy. - "W końcu dobry scenarzysta musi potrzymać trochę ludzi w niepewności".