Teoria magicznego pocisku
Przekonania Matuszewskiego boleśnie zweryfikowali przedstawiciele radzieckiej szkoły montażu już w latach 20. XX w. Siergiej Eisenstein, reżyser „Pancernika Potiomkina”, ukuł termin „montaż atrakcji”, który miał określać sposób łączenia ujęć filmowych w celu wywołania u widza silnych emocji. Bliski temu założeniu był „efekt (Lwa) Kuleszowa”: ważniejsza niż zawartość ujęć jest ich kolejność, a od nadawania znaczenia obrazowi jest montażysta.
Takie techniki przydawały się do tworzenia „kina politycznej grozy”. Kiedy Zachód stanął ze Wschodem w zimnowojenne szranki, widzowie po obu stronach żelaznej kurtyny byli poddawani emocjonalnej tresurze.
- Propagandę uprawiali wszyscy - potwierdza prof. Lewicki. - Może Sowieci bardziej topornie, a Amerykanie „trochę piękniej kusili”, że sparafrazuję Herbertowską złotą myśl. Skoro rozliczamy z manipulowania nastrojami społecznymi twórców „Polskiej Kroniki Filmowej”, to samo wypada powiedzieć o tych z Hollywood. Walt Disney rysował Myszkę Miki wstępującą do armii. W każdym razie męstwo amerykańskiej armii i wolę walki narodu przeciwstawiano okropieństwu hitleryzmu, aby siebie wybielić.
Aby zrozumieć siłę propagandy, trzeba opanować teorię magicznego pocisku używanego, by skutecznie manipulować opinią publiczną. Nabojem jest przekaz, celem - widz, który patrzy i nie zastanawia się nad tym, co widzi. Emocje biorą górę nad rozumem. Strzał nie powoduje pogłębionej refleksji, tylko gwałtowną reakcję. Nieważne, kto pociąga za cyngiel, ważne, do kogo dotrze pocisk.
Oglądając kronikarskie archiwa dziś, można odnieść wrażenie, że czasami propagandyści strzelali sobie w stopę. Weźmy choćby odcinek PKF o zrzucaniu przez amerykańskie samoloty stonki ziemniaczanej (słynny szkodnik żuk kolorado), która miała niszczyć plony i powodować deficyty na sklepowych półkach. Nie do wiary, że ktoś mógł to brać na poważnie. A jednak, pocisk trafiał bezbłędnie. Bo nie chodzi o strzelca, ważniejsza jest broń (nośnik informacji), a zwłaszcza amunicja (treść przekazu).
W przypadku PKF istotne było również miejsce. Czekający na kinowy seans widz przy okazji wysłuchiwał serwisu starannie dobranych wiadomości. Choć niektórzy przychodzili tylko na „Kronikę”, a inni tylko na film. Większości odpowiadało i to, i tamto. Trochę jak w teatrze varieté: kogoś interesował żongler, kogoś innego skąpo ubrana gimnastyczka. Większość lubiła wszystko, byle głośno i z przytupem.
Notable do wtóru fortepianu
Skoro o bodźcach mowa, należy przypomnieć, że w PKF nie tylko obraz odgrywał rolę w wywoływaniu informacyjnej presji. Operowano również precyzyjnie dobranym dźwiękiem i nie chodzi bynajmniej o głos lektora (choć do czytania zatrudniano wybitnych aktorów: Andrzeja Łapickiego, Zbigniewa Zapasiewicza, Jerzego Kamasa), ale o muzykę ilustracyjną, która miała istotne znaczenie uzupełniające; na pewno nie drugoplanowe.
Najłatwiej było zilustrować wydarzenia sportowe, które mają swoją dramaturgię. Oprawa dźwiękowa tematów gospodarczych była większym wyzwaniem. Odpowiedzialna za opracowanie muzyczne kolejnych wydań PKF operatorka dźwięku Krystyna Tunicka-Palluth wspominała, że przez lata do obrazów ukazujących krajowy przemysł podkładano muzykę beatową. Do większości takich tematów pasowały jak ulał kompozycje Waldemara Parzyńskiego z grupy wokalnej Novi Singers. Dużo większy problem sprawiała krajowa polityka i relacje z wydarzeń na wysokim szczeblu władz partyjnych. Aby uniknąć niezręczności, w relacjonowaniu ważnych spotkań, w tym wizyt mężów stanu, w tle puszczano fragmenty koncertów fortepianowych.
Warto wspomnieć, że sygnał dźwiękowy czołówki skomponował Władysław Szpilman.
Odpowiedzialna za produkcję „Kroniki” Wytwórnia Filmów Dokumentalnych dysponowała swoją fonoteką, ale z uwagi na ograniczone zasoby zamawiała muzykę u artystów estradowych. Na ekranowe potrzeby komponowali jazzmani Krzysztof Sadowski i Jan „Ptaszyn” Wróblewski, występowała poznańska orkiestra Zbigniewa Górnego, a nawet rockman Józef Skrzek. Kilka „kronikarskich melodii” udało się zebrać wydawnictwu GAD Records na płycie „Kroniki Filmowe 1963-78”, ale po tytułach utworów trudno odgadnąć tematykę dokumentalnego odcinka. „Niebo z blachy fałdowanej” Sadowskiego mogło towarzyszyć PRL-owskiej gospodarce planowej, „Wysoki poziom wody” Janusza Bogackiego zdaje się opowiadać o stanie powodziowym. Jakie jednak informacje mógł ilustrować „Fortepian na jednej nodze” SBB?
Obracano w żart problemy z zaopatrzeniem w czasie, gdy obowiązywały kartki. „Tak trenują polskie siatkarki” - komentował z przymrużeniem oka lektor, gdy na ekranie pojawiała się babina z wypełnioną po brzegi siatkową torbą
O identyfikację utworu z obrazem łatwiej w przypadku grupy Klan, która w lutym 1971 r. nagrała na potrzeby kroniki utwór „Automaty”. Ilustrował on fragment poświęcony losowemu przydziałowi samochodów. „Szkoła” wbrew nazwie towarzyszyła relacji z zielonogórskiej fabryki wagonów Zastal, „Trzeba było mnie nie budzić” - reportażowi z budowy Centrum Zdrowia Dziecka, a krótki film dokumentujący rozwój wsi Żegocina w Małopolsce ubarwiła kompozycja „Nie stało się nic”.
- Niektóre z tych instrumentalnych kawałków powstawały specjalnie, aby wypełnić czas nagraniowy w studiu. Część utworów przerobiliśmy, część dodaliśmy. Niektóre nigdy wcześniej nie były publikowane. Zamówiła je „Polska Kronika Filmowa” i dlatego musieliśmy spełnić kilka warunków, np. utwory miały być nagrane w różnych tempach. To nie była wielce intratna finansowo propozycja - wspomina ze śmiechem Marek Ałaszewski, lider i wokalista Klanu.
Układanie się z reżimowymi radiem i telewizją było niemile widziane zwłaszcza przez odbiorców rocka. Klan musiał mieć mieszane uczucia co do „Kroniki”, która nie szczędziła publicznej krytyki estradowym odmieńcom spod znaku Jarocina. Traf chciał, że niemal w tym samym czasie, kiedy u Ałaszewskiego i spółki zamówiono utwory do PKF, ta poświęciła reportaż właśnie Klanowi i płycie „Mrowisko”. Do muzyki z tego albumu powstał spektakl baletowy, więc było co dokumentować, ale epika filmowa dostała nakaz, aby nie kręcić zespołu, tylko samych tancerzy.
Propaganda prawdziwego sukcesu
„Kronika” w wielu do dziś budzi sentyment, chociaż była propagandową tubą władz nawet w czasach odległych od zamordystycznego stalinizmu czy dekady gospodarskich wizyt pierwszego sekretarza Gierka. Krótko po karnawale Solidarności dla poparcia wprowadzenia stanu wojennego zawiązał się sterowany przez władzę Patriotyczny Ruch Odrodzenia Narodowego, o czym PKF donosiła w 1982 r. Widzowie w jednym ze stołecznych kin buczeli i gwizdali, gdy oko kamery pokazywało twarze znanych sportowców należących do PRON. Takie reakcje zapamiętał Andrzej Bukowiecki, krytyk filmowy, który „Kronikę” oglądał namiętnie, a tamtego dnia siedział na widowni. Publika miała już dość karmienia jej jedynym słusznym przekazem.
Trzeba przyznać, że nie zawsze był zero-jedynkowy. Często pokazywał rzeczywistość bez podbarwień doktrynalnych i złowróżbnych komentarzy. - Szczególnie zapadła mi w pamięć „Kronika” z 1965 r., nie pamiętam numeru wydania. Pamiętam natomiast, że nie zawierała napastliwych treści czy kłamliwego komentarza. Pokazywano milczące dzieci z wystraszonymi oczyma w szkole tysiąclatce i spotkanie mało znanych polskich pisarzy z jeszcze mniej znanymi pisarzami z NRD. Taki sterylny obraz gomułkowskiej małej stabilizacji, pozornie idealnego świata, pozbawionego życia, niczym z „Milczenia” Ingmara Bergmana. To mną wstrząsnęło - przyznaje Andrzej Bukowiecki.
Nie brakowało też tematów nie po linii partyjnej. Dużej odwagi wymagała emisja reportażu z planu „Człowieka z marmuru” Andrzeja Wajdy. Na fali solidarnościowej odwilży wszedł na ekrany dokument „Robotnicy ’80”, a do niektórych seansów kinowych tego filmu dołączano odcinek „Kroniki” z masakry stoczniowców na Wybrzeżu podczas Grudnia ‘70. Sala oglądała te obrazy pogrążona w grobowym milczeniu. Gdyby nie operator PKF Zbigniew Skoczek, pewnie nie udałoby się uwiecznić dramatycznego aktu rozpaczy Ryszarda Siwca, który w proteście przeciwko inwazji na Czechosłowację dokonał samospalenia podczas dożynek na Stadionie Dziesięciolecia. Prawda czasu miała dostęp do ekranu, choć nie zawsze od razu (dokument o Siwcu „Usłyszcie mój krzyk” wyprodukowano dopiero w 1991 r.).
Nierzadko widzowie zaśmiewali się do łez, historia „Kroniki” zna wiele takich przypadków. Kiedy wyremontowano Dworzec Warszawa Wschodnia, lektor informował z ekranu: „O wiele gorzej jest na zachodzie”. Po czym uspokajał widzów, że tym razem to nie żadne aluzje polityczne, chodzi tylko o zaniedbany Dworzec Warszawa Zachodnia. Obracano w żart problemy z zaopatrzeniem w czasie, gdy obowiązywały kartki. „Tak trenują polskie siatkarki” - komentował z przymrużeniem oka lektor, gdy na ekranie pojawiała się babina z wypełnioną po brzegi siatkową torbą.
Ulubionym tematem PKF były buble produkcyjne. Kamera chętnie pokazywała rozklejające się buty itp. Czasem „Kronika” komicznie naginała rzeczywistość, jak w przypadku relacji z otwarcia pewnej kliniki odchudzającej. Pacjentom różnie szło zbijanie wagi, ale żeby nie siać defetyzmu, wydawcy użyli specjalnego obiektywu, który „wyszczuplił” bohaterów reportażu. „Odrobinę pomogliśmy kuracjuszom naszym obiektywem” - wyjaśniał rozbawionym widzom lektor.
- Zdarzały się sytuacje, kiedy ludzie wychodzili rozczarowani z kina, bo tego dnia nie wyświetlono „Kroniki”. Zżyliśmy się z nią przez lata, bo w czasach raczkującej telewizji przybliżała nam rzeczywistość. Poza partyjną propagandą uprawiała propagandę prawdziwego sukcesu, informując widza o dokonaniach na niwie kulturalnej, medycznej czy motoryzacyjnej. Przecież o początkach polskiej komputeryzacji dowiadywaliśmy się z właśnie z PKF. Mówiła nam prawdę i to, co musiała mówić, a jej ogólny bilans, mimo niechlubnych wydań z czasów stalinowskich, wypada pozytywnie - ocenia Bukowiecki.
„Setki” wyparły opowiadaczy
„Kronika” została z widzami na równe pół wieku, ale z upływem czasu jej ton łagodniał, stawał się mniej oficjalny, „drewniany język” lektorów - bardziej przystępny, a tematyka odcinków - oddalona od partyjnych przetasowań i wojenek na górze. Pod koniec lat 80. można było obejrzeć np. obszerne fragmenty recitalu Krzysztofa Daukszewicza podczas opolskiego kabaretonu, a w połowie lat 90. - poznać historię polskiego teatru przy okazji jubileuszu Związku Artystów Scen Polskich pod prezesurą Andrzeja Łapickiego. - Kronika próbowała się odciąć od niechlubnej przeszłości i politycznego przekazu. Stąd odważniejszy zwrot w kierunku wydarzeń kulturalnych, którym zaczęto poświęcać więcej uwagi - komentuje Andrzej Ferenc, aktor i reżyser teatralny oraz jeden z ostatnich głosów PKF. Zanim trafił do kronikarskiego zespołu, czytał dużo filmów, występował w teatrze radiowym, robił dubbingi, a także użyczał głosu w raczkujących reklamach telewizyjnych (pierwsza, którą zrealizował, zachęcała do zakupu kremu Nivea). Stał się rozpoznawalny, więc któregoś dnia odebrał telefon z propozycją pracy w PKF. - Długo nie popracowałem. Nagrałem raptem kilka odcinków, już nie pamiętam, czego dotyczyły. Czas dla odświeżonej „Kroniki” w okresie transformacji ustrojowej nie był łaskawy. Przebrzmiała formuła nie mieściła się już w kinach i PKF została wyparta przez blok reklamowy przed seansami. Usiłowała więc egzystować na małym ekranie jako miniaudycja telewizyjna, ale i ten pomysł nie zdał egzaminu. Informacje docierały już do ludzi innymi strumieniami - mówi Ferenc.
Transformacja przyniosła pluralizm mediów, odsyłając „PFK” na śmietnik historii. W dodatku w 1994 r. drastycznie spadła frekwencja w kinach - w sumie odwiedziło je ledwie 10 mln Polaków. Skoro widzowie niechętnie wybierali się na seanse, tym bardziej nie chcieli oglądać staroświeckiego serwisu wiadomości, który przypominał słusznie minioną epokę.
Podziel się opinią na temat tekstów z Dziennika Gazety Prawnej. Wypełnij ankietę i odbierz prezent e-book: Kodeks Kierowcy. Zmiany 2022