Tekst Franka Wedekinda brzmi dziś archaicznie, a i problematykę seksualnego przebudzenia młodzieży mamy już przećwiczoną. Kilka dni temu słyszałem na ulicy grupę 12-latków rzeczowo rozprawiających o koleżance, czy jest jeszcze dziewicą. Diagnoza Wedekinda zestarzała się, tak jak modernistyczny język dramatu. Trzeba więc coś z tym zrobić.

Reklama

W Bydgoszczy zrobiono niewiele. Nowoczesna, utrzymana w obowiązującej obecnie estetyce "szkoły niemieckiej" inscenizacja ani na krok nie przybliża nas ani do Wedekinda, przyprawiona jest za to obowiązkowym zmodernizowaniem całego sztafażu. Co gorsza - rzecz o budzących się młodzieńczych uczuciach brzmi zimno i obojętnie. Sprawił to sam Rubin, który wszystko bierze w nawias. Nikt nie dialoguje. Wszystko mówi się w stronę publiczności. Każda scena puentowana jest ogłuszającym gitarowym łomotem albo reżyserskim grepsem. Po pewnym czasie człowiek zastanawia się - po co właściwie to grać?

Jeśli już bierzemy się za Wedekinda, zagrajmy go tak, jak on tego chciał, w tamtych ludziach sprzed stu lat odnajdując samych siebie. A jeśli to jest niemożliwe, napiszcie państwo własną sztukę o tym samym, w języku naszej epoki, w naszych realiach. Autorzy nawet by się znaleźli.

Zamiast tego podano publiczności siekany kotlet, wmawiając, że to jest właśnie Wedekind. Jest to jedna z kilku obietnic bez pokrycia złożonych w czasie przedstawienia. Drugą stanowi odwaga obyczajowa. A cóż w tym szokującego, że Wiktor Rubin każe Dominice Biernat wytarzać się z Rafałem Kronenbergerem i zaprezentować powabny biuścik, podczas gdy partner demonstruje nam kilka kilogramów nadwagi opięte w obcisłe bokserki? Moda na goliznę już minęła. To już teatralny second-hand.

Reklama

Trzecia niespełniona obietnica to rzekoma interaktywność bydgoskiego przedstawienia. Widownia zmuszana jest w pewnej chwili do głosowania, który wariant zagranej sceny bardziej się jej podoba. Nic z tego nie wynika, po głosowaniu przedstawienie szparko toczy się w swoją stronę.

Bydgoski Wedekind budzi zdumienie. Czy horyzont Rubina, absolwenta socjologii, słuchacza wykładów z filozofii, absolwenta krakowskiej PWST wyznacza pokój zwierzeń z "Big Brothera" oraz parodia "Tajemnicy Brokebeck Mountain" w stylu tzw. biesiad kabaretowych? Jeśli tak - to przykre, że takie myślenie będzie nam towarzyszyło aż do zasłużonej emerytury.

Takoż bylejakość realizacji. Że jednej trzeciej tekstu w ogóle nie słychać już przywykliśmy (nie powiem, że polubiliśmy). Novum jest to, że wykonawcy ewidentnie nie nauczyli się porządnie tekstu. I po co otwierająca przedstawienie nieudolna pantomima z rzucaniem kulą na kręgielni, skoro z działań aktorów widać, że każda z tych kul ma inny wymiar, niektóre są ciężkie, a niektóre lekkie jak piórko?

I proszę mi wmawiać, że tak wygląda modna postdramaturgia. Przecież to tylko przykrywka dla nieudolności i zwyczajnego niechlujstwa. A że reżyser modny i na fali - więc i nikt nie wychyli się, że coś tu nie gra.

Frank Wedekind
"Przebudzenie wiosny"
Reżyseria: Wiktor Rubin
Teatr Polski w Bydgoszczy
Premiera 30 czerwca