Jarosław Tumidajski nie zwalnia tempa. Ledwo pisałem o udanym „Bucharest Calling” w warszawskim Teatrze Współczesnym, a już ukończył kolejną premierę, tym razem na wybrzeżu. Wtedy współczesny dramat rumuńskiego autora, teraz zakurzona przez dziesięciolecia klasyka. W wyborach repertuarowych Tumidajskiego od zawsze zresztą trudno dopatrzeć się jednej linii. Wystawiał między innymi Witkacego, Gombrowicza, Dygata, Kafkę, Brechta, Pulinowicz. Do Gdańska wraca chętnie, sam pamiętam, jak przygotował tam gorzko ironiczną „Grupę Laokoona”, niejako przywracając scenie rzadziej eksploatowany utwór Tadeusza Różewicza. Czy to oznacza, iż Tumidajski nie ma własnego stylu? Nie. Mówi to chyba tylko tyle, że postanowił próbować różnych konwencji i języków opowiadania. Sam sprawdza, co o jego teatrze powie mu za każdym razem inna literatura. Ma jeszcze – tak mi się przynajmniej zdaje – Tumidajski jedną rzadką w reżyserskim świecie cechę. Otóż w jego przedstawieniach nie siebie samego uważa za najważniejszego. Chętnie ukrywa się za tekstem albo na pierwszy plan wysuwa aktorów. Może to skromność, a może przeświadczenie o tym, że chociaż szkołę kończył przed ponad dekadą, ma teraz czas na zdobywanie zawodowych szlifów. Stąd zmienność tematów jego spektakli, coraz to inne ich estetyki.
Łączy je jednak skromność. Tumidajski pracuje zwykle ze scenografem Mirkiem Kaczmarkiem, a on woli jeden sceniczny znak od bogactwa dekoracji i rekwizytów. Podobnie jest w „Uwiedzionych” na Scenie Kameralnej w Sopocie. Na pierwszy ogień idzie „Cudzoziemczyzna” – zapomniana sztuka Fredry z roku 1824, pisana krótko po „Mężu i żonie”, ponad dziesięć lat przed „Zemstą”. Z trójaktowej historii Tumidajski dosyć zgrabnie wyciął jednoaktówkę o tym, jak łatwo zapominamy o swej tradycji, zachłystując się wszystkim, co przychodzi z tak zwanego wielkiego świata. To przypadek Radosta (Grzegorz Gzyl), który zrzuciwszy kontusz, idzie ślepo za bieżącą modą. Dlatego woli dać swoją córkę Zofię (Katarzyna Kaźmierczak) fircykowi Astolfowi (Marcin Miodek) niż wiernemu wartościom Zdzisławowi (Piotr Chys).
Odbicie tej sytuacji odnajdujemy w „Małżeństwie z kalendarza”, wcześniejszym o ponad pół wieku dziele Bohomolca, które staje się głównym daniem wieczoru. Świetny Gzyl gra niejakiego Staruszkiewicza i czyni z niego groźną mimo swej jowialności figurę polskiego nacjonalisty. Czas wolny spędza przy grillu i piwie. I marzy, by wyswatać Elizę (znów Kaźmierczak) z Marnotrawskim (Michał Kowalski). Ten chodzący w dresie uzurpator próbuje poprzez małżeństwo ograbić Staruszkiewicza z posagu i w ten sposób pospłacać narastające wciąż długi. Eliza jednak woli uczciwego Ernesta (Piotr Łukawski), ale ten jest nie do przyjęcia dla ojca, bo zbyt wiele czasu spędził poza Polską. Koniec końców wszystko znajdzie klasyczne szczęśliwe zakończenie, łajdacy zostaną ukarani, zakochani połączą się na ślubnym kobiercu, stary pójdzie po rozum do głowy. Mimo to trudno pozbyć się wrażenia, że happy end w sztukach Fredry i Bohomolca podszyty jest co najmniej ironią, a może i grozą. Właśnie te tony podkreśla w Sopocie Tumidajski. W jego spektaklu, który chwilami jest rozkoszną, a chwilami zbyt grubymi nićmi szytą komedią, świat nie jest dobrze urządzony, a ludzie są podatni na ukąszenie ideologiami. Można oczywiście łączyć to z dzisiejszymi polskimi podziałami i zamyślić się nad przenikliwością Bohomolca i Fredry. Pierwszy dwa i pół wieku temu, drugi sześćdziesiąt lat później dotknął jakoś naszej współczesności. Nie to jednak wydaje mi się najważniejszą płynącą z „Uwiedzionych” nauką. Przed oczami został mi gruz na trawie w „Małżeństwie z kalendarza”, grill, puszki po piwie. Krajobraz zdegradowany, nasz codzienny krajobraz.
Reklama

„Uwiedzeni” według „Cudzoziemczyzny” Aleksandra Fredry i „Małżeństwa z kalendarza” Franciszka Bohomolca | reżyseria: Jarosław Tumidajski | Teatr Wybrzeże w Gdańsku