Parę tygodni temu nieuleczalnie chora Jane Goody, gwiazda brytyjskiego "Big Brothera", sprzedała prawa do transmisji swojej śmierci, co uznano za ostateczny upadek kultury masowej. Ale takie rzeczy w teatrze? Czy kultura wysoka też schodzi na psy? Zaraża się wulgarnością reality show? Ale przecież śmierć, nawet własna, to dla artystów temat niemal obowiązkowy.
To Schlingensief, rocznik 1969, był autorem happeningu "Zabijcie Helmuta Kohla!". To on ustawił pod Burgtheater bigbrotherowy kontener z 12 nielegalnymi imigrantami w środku i namawiał wiedeńczyków do głosowania. Najmniej lubiany auslander miał zostać wydalony z kraju jako pierwszy. Akcja nazywała się znamiennie: "Proszę pokochać Austrię!". I to on do swojego "Hamleta" zatrudnił grupkę neonazistów. Podczas konfliktu o Kosowo zaprosił do berlińskiej Volksbuehne grupę albańskich uchodźców. - Po co próby? Jest wolna sala, niech tu zamieszkają, skoro nie mają gdzie się podziać. W końcu życie jest ważniejsze niż sztuka - tłumaczył.
Jest takie greckie słowo "kledon", określające samospełniające się przepowiednie. Schlingensief patrzy teraz wstecz na swoją twórczość i wszędzie widzi znaki od losu. Za dużo było w jego spektaklach epatowania śmiercią, kalectwem, chorobą. Zapraszał na scenę osoby z zespołem Downa, karły i schizofreników. W 2004 roku w Volksbuehne pokazał szokujące przedstawienie "Sztuka i warzywa". Na widowni leżała na szpitalnym łóżku chora na ALS (amiotrofię) Angela Jansen. Unieruchomiona od 10 lat dziewczyna oddychała z pomocą maszyn, mogła porozumiewać się ze światem tylko dzięki specjalnemu ekranowi komputera sterowanego mrugnięciem powieki. Publiczność siedziała tak blisko niej, że słyszeliśmy, jak działa odsysacz śliny, czuliśmy zapach szpitalnego materaca, potu i odleżyn. Nieodchodząca ani na moment od łóżka pielęgniarka przekręcała tylko kurki kroplówki. Angela pisała do nas zabawne teksty, które czytaliśmy na telebimie. Ale coś było nie tak. Bo Schlingensief nie zaprosił nas na spotkanie z chorą, tylko zderzył jej fizyczność ze sceniczną menażerią. W historii o Hitlerze prowadzącym warzywniak we współczesnym Berlinie pojawiali się lewicowi aktywiści, imigranci z Zimbabwe, tłuste operowe śpiewaczki i pensjonariusze zakładów zamkniętych. Był nawet żywy, ryczący osioł. Zdenerwowany głosami protestu wobec etyczności tego projektu tłumaczył, że nie wykorzystuje tragedii Angeli, on po prostu pyta, co jest dziś prawdziwym "warzywem": człowiek pozbawiony kontroli nad swoim ciałem czy może uwięziony w jałowej wegetacji współczesny teatr, który nikogo już nie obchodzi. Choroba zmienia perspektywę. Schlingesief sam stał się bohaterem i tematem własnego przedstawienia.
Schlingesief zaczął świadomie sprzedać swoje umieranie, swój strach i wątpliwości. I zaczął rozglądać się za towarzyszami w niedoli. Sprawdzał, jak inni artyści reagowali w tej sytuacji. Czy umierali publicznie, czy do końca milczeli? Pamiętał, jak stary, zniedołężniały aktor Bernhard Minetti, blisko stuletnia legenda niemieckiego teatru, kazał wynosić się na scenę w specjalnym fotelu, żeby dalej grać w "Karierze Arturo Ui". Tak powstał spektakl "Kościół strachu wymierzony przeciwko Obcemu we mnie. Fluxus-Oratorium".
Reżyser zbudował w teatrze replikę chrześcijańskiej świątyni. Dwa rzędy ławek, apsyda i ołtarz, kilka ambon i krypt. Pachnie kadzidłem. Na ścianach bluźniercze freski (oko Boga jako sfotografowany odbyt), witraże, obrazy-stacje drogi krzyżowej. Na potrzeby spektaklu wyprodukowano fałszywe dewocjonalia i wota. W serce monstrancji wmontowano zdjęcie rentgenowskie płuc reżysera. Obrzęd, którego jesteśmy świadkami, to pełna furii historii jego choroby. Msza za żyjącego zmarłego. Zaczyna się od projekcji instruktażowej, jak rozwija się komórka rakowa. A potem oglądamy wideo z płaczącym histerycznie reżyserem. Krzyczy do kamery: dlaczego ja? Ta scena nie została spreparowana na potrzeby spektaklu, idący po wyniki badań Schlingensief poprosił przyjaciela o nagranie jego reakcji. Są fragmenty rozmów z lekarzem, zapisane ukradkiem na dyktafon, pojawiają się sceny z operacji. Grupa aktorów czyta z ambon dziennik choroby Schlingensiefa jak Słowo Boże. Dowiadujemy się, że rozważał samobójstwo. W zakrystii rozłożyli się muzycy, organista i perkusista, dwie powabne śpiewaczki wykonują arie i duety z zamówionej przez reżysera opery na jego cześć. Ktoś świeci im w gardło, jakby chciał sprawdzić, jak rodzi się śpiew. Może to nie one, to choroba w nich śpiewa. Schlingensief próbuje zrozumieć swoją chorobę przez popkulturowy klucz. Rak jest jak Alien, który zagnieżdża się w człowieku. Kim jestem, skoro mam w sobie obcego? Reżyser pokazuje nam sfilmowane przez siebie gnicie martwego zająca, robaki zjadają go od środka. Padlina rusza się, dając złudzenie życia. Ten zając to ja - mówi wychudzony od leków Schlingensief i wygłasza publicystyczno-metafizyczne kazanie. Potem rozdaje aktorom komunię.
Schlingensief niczego nie gra, naprawdę żegna się z teatrem, z widzami, z życiem, a jego strategia mierzy w nowoczesne ars moriendi. Nie jest to wcale gest prekursorski. Na przełomie lat 80 i 90 amerykańscy performerzy opowiadali o pladze AIDS, o tym, co to znaczy być "homo". Najgłośniejszym z nich był Tim Miller i jego "Sex/Love/Stories" z 1991 roku. Wszyscy występowali pod własnymi nazwiskami. Opowiadali o strachu przed krwią, jak doszło do zarażenia ich lub osób im bliskich, jak wygląda postęp choroby, kto z przyjaciół już umarł, a kto jeszcze nie. Te swoiste litanie za zmarłych i apele poległych szantażowały widza konwencją "testimonialu". Widz wiedział, że człowiek, który przed nim stoi na scenie, za jakiś czas umrze. A teraz na razie zagaduje swój lęk, "daje świadectwo". Grupa Rimini Protokol w spektaklu "Deadline" pokazała zdjęcie człowieka z hospicjum, który zmarł na raka, puściła nagranie jego głosu, relację pielęgniarki, że mężczyzna tak jak i wielu innych w chwili śmierci wołał "mamo!" Stephan Kaegi i jego koledzy policzyli, że w każdej minucie umiera 55 osób na świecie. To tak jakby z każdym uderzeniem serca żywego człowieka umierał inny człowiek. W Polsce Marcin Liber w akcji "Spring of Death" zaadaptował książkę wołającego swego czasu o eutanazję Janusza Świtaja.
Niemiecki twórca złożył obietnicę, że jak wyzdrowieje, zbuduje gdzieś w Afryce gmach opery. Pamiętacie? Fitzcarraldo z filmu Herzoga był opętany podobnym marzeniem. Teraz, kiedy choroba się zatrzymała, reżyser zbiera pieniądze, już zamawia projekty. Nie przypadkiem Heiner Mueller na wieść o tym, że ma raka, powiedział: "Choroba to coś, na czym można się oprzeć". Schlingensief również wierzy, że tylko chorzy ludzie są naprawdę twórczy.
To wstrząsające przedstawienie można porównać tylko do filmu "The Blue", ikony gejowskiego kina - Dereka Jarmana. Umierający na AIDS 52-letni reżyser oślepł w ostatnim stadium choroby. Widział tylko jeden kolor - niebieski. 72 minuty jego filmu to nieruchomy błękitny kadr. Z offu słychać rozmowy reżysera i jego przyjaciół o ślepocie, miłości, śmierci i kolorach prowadzone w jego domu z ogrodem w Dungeness położonym między morzem a elektrownią atomową. Wpatrując się w błękit ekranu, wydaje się nam, że jego barwa staje się raz intensywniejsza, innym razem, że blaknie. Że coś w nim pulsuje, przelewa się, sączy. Ale to tylko złudzenie. Ślepy Jarman uwalniał się tym filmem od świata obrazów i kształtów, zmieniał swoje kino w medytację o śmierci.
Podtytuł spektaklu dedykowanemu Josephowi Beuysowi odsyła do dziejów grupy Fluxus, zacierającej granice między życiem i sztuką, kreacją a istnieniem. Beuys, zestrzelony nad Ukrainą i cudownie ocalony niemiecki lotnik, staje się dla Schlingensiefa figurą nadziei. "Kto swoją ranę pokaże, zostanie uzdrowiony, kto ją skryje - nie zostanie uzdrowiony" - brzmią zrównane w przedstawieniu z Ewangelią słowa awangardowego artysty. Ten, który cierpi, buduje świat. Beuys mawiał, że każdy człowiek jest artystą, a wszystko - rzeźbą, lepił swoje obiekty z materii organicznej: tłuszczu i miodu. Stąd już bardzo blisko do uznania raka nie tyle za temat dzieła sztuki, ile twór artystyczny. Nie przypadkiem Schlingensief włączył w przedstawienie ujęcia z mikrokamery śledzącej życie płodu w brzuchu matki. Analogie nasuwają się same. Rak nie jest Obcym: jest dzieckiem artysty.