ANNA NALEWAJK: Jak to jest stracić miejsce w weekendowej ramówce?
KUBA WOJEWÓDZKI:
Jeżeli któregoś dnia zadzwoni do mnie Edward Miszczak (dyrektor programowy TVN – przyp. red.) i powie mi, że mój program będzie o godz. 6.30 rano, to ja go nie wezmę. Nie jestem chłopcem do wędrowania po ramówce. Umówiliśmy się, że przenosimy program na wtorek. Ale jeżeli Edward wymyśli, żeby przenieść go na piątek, to ja wtedy wymyślę sobie inną robotę.
Jestem trudnym partnerem. Miszczak zachował się jak prawdziwy ojciec chrzestny. Zaprosił mnie i mojego wspólnika i powiedział, że ruch jest prosty. Albo robimy we wtorek, albo robimy kłopoty. Nie chcę być zapchajdziurą, ale jeżeli on buduje jakąś filozofię wtorku, to ja w to wchodzę. Przenosił i Szymona, i „Teraz My”, i wszyscy dobrze na tym wyszli... Jeżeli zacznie mną budować filozofię środy, czwartku albo sobotniej nocy, to nie będę miał ochoty być takim zapychaczem i też wyjdę. Jeszcze dwa sezony temu bym się wkurzył i podpalił. My punkowcy walimy takie kompromisy. Poszedłbym do kibla i napisał obraźliwe hasło pod adresem zarządu, a następnie opuściłbym bez słowa wyjaśnienia miejsce pracy. Ale miałem trzytygodniowe wakacje na Jamajce i wróciłem z nich bardzo pozytywnie nastawiony do życia. A jak człowiek wraca z Jamajki, to niedziela może być i we wtorek. Lewatywę z mózgu można robić ludziom każdego dnia.

Reklama

Może i tak, ale czy to przypadkiem nie jest już ostatni rok show „Kuba Wojewódzki”?
Mam za sobą sześć lat i kiedyś dla mnie było prestiżem to, że po niedzielnej emisji ludzie mówili o nim w poniedziałek rano w pracy. To było fajne. Ale czy ja mam zamiar za to umierać? Telewizja zawsze budziła we mnie wielką fascynację, ale też niesmak. Ja chciałem jak Sex Pistols zadymić, nadymić i się wycofać. Wolę się spalić niż kopcić. Każdy następny sezon był dodatkowym bonusem, kolejnym wyrwanym telewizyjnej nudzie dniem świra. Mój pierwszy program w TVN, w którym była Ania Mucha i córka Filipińczyka Kwaśniewskiego, oglądało 4,7 mln ludzi. Zadzwonił do mnie Piotrek Walter i powiedział „Jesteś naszym rozgrywającym”. Miałem więcej widzów niż „Fakty”. Potem trochę spadło, potem wzrosło jak była Maria Wiktoria Wałęsa i Krysia Czubówna i wszyscy sobie zdaliśmy sprawę, że cały czas tak nie będzie. Zmieniłem scenografię i kanapę, ale nie zmieniłem siebie. I wróciliśmy do naszej normalnej oglądalności.
Jak przechodziłem do TVN, to powiedziałem Edwardowi Miszczakowi, że my nie pozyskamy dwóch milionów nowych widzów, bo ja jestem facetem, który sprzedał już większość swoich asów. Karty są na stole, a do pokera z wariatem nie każdy zasiądzie. Dostałem propozycję udziału w dużym projekcie od września, ale nic więcej nie mogę powiedzieć. Dla mnie ta wycieczka na wtorek będzie kolejnym dużym wyzwaniem. Jesteśmy programem, w którym podstawową zasadą jest totalny brak zasad. Ten kto chce go oglądać, to obejrzy też we wtorek. 44-letni facet, gdzie indziej lokuje swoje ego niż w badaniach oglądalności. Ja już zarobiłem swoje, mam za co żyć, zanim odejdę jak James Dean. Szybko i efektownie.

Co się jednak stanie, jak szefowie TVN powiedzą, że to koniec i pana show znika?
Wszyscy jesteśmy w jadłospisie widowni. W show-biznesie jesteś tak dobry jak twój ostatni program. Ja mam bardzo niskie poczucie jakości co do wartości polskiego widza. Gust mamy przaśny i discopolowy. Show-biznes u nas jest jak na wsi wesele. Tyle że się rzadziej biją. Mój program oglądało prawie 5 mln widzów, jak był Marcin Miller, lider Boys, Ivan Komarenko czy Andrzej Lepper, więc gminni, populistyczni bohaterowie. Dla mnie największym obciachem byłoby zdobycie nagrody dla widzów, na przykład Telekamery. To znaczyłoby, że straciłem nastrój nieprzysiadalności. Że oswojono mnie. To jest nagroda dla Roberta Janowskiego, miłego, grzecznego chłopca śpiewającego dancingowe hity. Ja się czuję podżegaczem, lubię być nielubiany. To mi daje siłę. Jak Johnowi McEnroe. On na korcie też lubił mieć widownię przeciwko sobie.

Może to brak konkurencji powoduje, że ma pan w swoim show coraz mniej interesujących gości?
Otwierają się przed nami nowe furtki. Dwa dni temu rozmawialiśmy z prof. Władysławem Bartoszewskim o jego występie. Szukamy teraz dla niego dobrego odbicia, bo chciałbym, aby sacrum spotkało się z profanum. Otworzyła się lista gości, którzy zaczęli przychodzić, a wcześniej w ogóle nie dopuszczali takiej myśli. Bogusław Linda powiedział, że może przyjdzie, jak zlikwiduję gejowskie klamry przy spodniach, które go denerwują. Kiedyś w ogóle na ten temat ze mną nie dyskutował. Nie kolekcjonuję listy osób, które nie chcą do mnie przyjść. Są osoby, na których nam zależy. Kiedyś taką osobą była Joanna Brodzik. Ale coś jej przeskoczyło w głowie i teraz jest jak Mao, wielkim nauczycielem. Jak ją zapraszałem któregoś razu, to zaczęła mi mówić, jakie powinienem zrobić postępy, żeby ona przyjęła to zaproszenie, jak bardzo ten program musiałby się rozwinąć. I ta światła osoba dzisiaj ląduje w reklamówce automobilu Suzuki Swift. A Suzuki Swift jest dla mnie jak altanka ogrodowa, czyli miejsce w którym można się schować przed deszczem, a nie dawać mu swoje nazwisko. Obciach na cztery koła.

Ja chętnie zobaczyłabym, jak mierzy się pan ze Zbigniewem Ziobrą. Ale mam wrażenie, że pan nim gardzi.
O pogardzie nie ma mowy, bo to termin, który zasługuje na większych graczy niż Zbyszek. Chciałbym Ludwika Dorna, jest znakomity jak miks Dzierżyńskiego i Castro. Wysyłaliśmy zaproszenia do Dorna, do Ziobry, nawet do Filipińczyka i jego małżonki bezy. I były odmowy, bardzo kulturalne, ale odmowy. Może mi pani wierzyć, że cała ta doborowa kompania honorowa PiS będzie przeze mnie zapraszana, choć ich czarne poczucie humoru zaprowadzi ich raczej do nie mniej czarnej TV Trwam.

Za to Donald Tusk i jego rodzina należą do pana ulubionych gości.
Lubię Donalda jako człowieka. Człowieka z gumy... To taka podpowiedź dla Wajdy. Bardzo polubiłem jego dzieciaki i on o tym wie. Teraz chyba jest bardzo zmęczony, bo nawet sepleni smutniej niż zwykle. Ciągle w niego wierzę... Choć jak polityk mówi o miłości, to ja się zaczynam bać. Z politykami jest tak jak z huśtawką, że albo do góry, albo w dół, ale zawsze bujają. Bardzo pomagałem Tuskowi, bo pomagałem najsilniejszemu przeciwko jądru ciemności i smudze cienia, którą zawlekli nad tym krajem smutni panowie z PiS. Czułem taką potrzebę. To była walka o sumienia i jaja młodych ludzi. Kalkulowałem, że jak mnie oglądają dzikie dzieciaki, to postanowiłem ich nauczyć, że wybory to ich cholerny obowiązek wobec normalności, która nam umykała. Obowiązek, który nazwijmy przywilejem. To się udało. Mogę to powiedzieć, mam dziś w tym swój wkład, że PiS nie rządzi. Jak wrócą, to mi odpłacą, robiąc z moim tyłkiem to samo, co Ziobro z laptopem...