Jarosław Iwaszkiewicz? Nie znałem go osobiście, nie poznałem nikogo z jego przyjaciół, nie widziałem go nigdy na żywo, ale patrząc po fotografiach, przypomina mi mastodonta. Nie chodzi o to, że duży, a w późniejszych latach zwalisty, lecz - że zamierzchły. Nawet urodziwy, ale na swój sposób. Z tą swoją kamienną, mocną, zachwianą w proporcjach twarzą nie przypominał delikatnego, introwertycznego poety, eseisty, prozaika tak bardzo niepogodzonego z daremnością życia. Pisarze bywali i bywają różni.

Wiotcy i neurotyczni jak Kafka, bezcieleśni jak Leśmian, niczym Tuwim spleceni z samych nerwów, plebejsko przystojni jak Hłasko, chamsko przystojni jak Brycht, filmowo przystojni jak Llosa, niczym Gogol szpetni i jeszcze szpetniejsi, jak Sartre. Rozsmakowani w swojej męskości jak Hemingway i zakłopotani nią, jak Malraux. Poza ciżbą pisarzy fizycznie nijakich, wśród których nie brakuje mistrzów, wymienieni powyżej (i cała reszta niewymienionych) korelowała swoją twórczość ze zdrowiem i powierzchownością. Jakżeby mogło być inaczej.

Nic tak nas nie określa - żaden cel, idea, religia, mamona, szatan, Bóg i co tam jeszcze - niż ciało, to nielojalne w istocie, przemijające gówno. Zawsze twierdziłem, że Hemingway nie byłby tak charyzmatyczny, gdyby miał powierzchowność Woody Allena, co nie znaczy, że pisałby gorzej. Inną powieścią byłby "Proces", gdyby Franz Kafka był niski i krępy, "Rozmowa w katedrze" o czym innym, gdyby Llosa nie był efektowniejszą wersją Rocka Hudsona, Leśmian w życiu nie napisałby "Łąki", gdyby mu dołożyć 30 centymetrów wzrostu.
Wspominam oczywistości, rzadko jednak brane pod uwagę. Oglądamy pisarzy na portretach, fotografiach, w kinie, telewizji lub na żywo i mało który jest w stanie nas wykiwać. Iwaszkiewiczowi się to udało.




Reklama

***

Wyróżniał się wśród innych pisarzy pogaństwem (choć pamiętam, że był autorem przepięknego eseju o św. Teresie z Avilá) i czułością. Cenię w literaturze czułość tak jak nie cenię sentymentalizmu, taniego miłosierdzia, kpiny, przesadnego sarkazmu, zbyt głębokiej głębi, która czyni z literatury rzecz nie do zniesienia.
Mam wrażenie, że czułość mylona jest często z ciepłem. Powiada się, że jakaś historia, postać, relacja lub nastrój są ciepłe, traktując to jako zaletę. Nie znoszę ciepła, gdyż zawsze jest oszustwem, pobożnym życzeniem, ślepą i głuchą imaginacją. Czułość to zaprzeczenie ciepła, bo w czułości nie ma nic optymistycznego i - w istocie - zdrowego. Element niepewności, smutku i bezsilności wobec bezprawia istnienia jest rdzeniem, samą naturą czułości. Nie trzeba pisać "bezsilna czułość". Ona jest bezsilna i bez tego przymiotnika.

W "Dniu listopadowym", opowiadaniu z lat 30., młody człowiek - naturalnie potencjalny gruźlik, jak to u Iwaszkiewicza - gości w swojej leśniczówce matkę z wielkiego świata i przez kilka lub kilkanaście godzin swego pobytu matka próbuje porozumieć się z dorosłym, wrażliwym, inteligentnym i odpowiedzialnym synem. Nadaremno.
Ona jest egoistką zajętą własnym życiem, ale przecież nie potworem; ma dużo dobrej woli i wbrew wszelkim pozorom byłaby skłonna abdykować ze swojej niezależności na rzecz syna, przynajmniej na czas wizyty. Nie sposób tego nie docenić.

On nie stoi za niewidzialną kurtyną, nieprzekraczalną ścianą, zakuty w osobności. Odwrotnie, ma się wrażenie, że jest po ludzku na matkę otwarty, a mimo wszystko dzieli ich przepaść. Nie pusta wszakże, jak to z przepaściami bywa, lecz po krawędzie wypełniona czułością, przez którą jednak - mówi nam pisarz - nie załatwiamy nic, ani ze sobą, ani z innymi, ale która, jeżeli prawdziwa, wynosi nas ponad ludzką miarę. Czy to się nam podoba, czy nie, kierkegaardowska bojaźń i drżenie są ważniejszym doświadczeniem od pokrzepiającego porozumienia.

O "Pannach z Wilka", moim zdaniem najlepszym opowiadaniu w historii literatury światowej nie wspomnę, bo zrobiono to już dziesiątki razy, ale kilka zdań na temat niewiele gorszej "Brzeziny".
To historia najczulsza z czułych, więc okrutna. Dałoby się rzec - tak okrutna jak życie. Życie do tego stopnia okrutne jednak nie jest, bo okrucieństwo życia wraz z jego trwaniem rozłazi się na wszystkie strony, wzmaga się i zanika, wyostrza i tępieje, zwodzi nas przepoczwarzając się przelotnie w przyjemności. Okrucieństwo "Brzeziny" natomiast grane jest wprawdzie moderato, lecz w jedną stronę. Krok po kroku, takt po takcie, ku otchłani. Nie ku jakiemuś tam końcowi, lecz ku otchłani, bo im bardziej bohater umiera, tym bardziej cała reszta rozkwita, jakby drugie żywiło się pierwszym.

A gdzież tu najczulsza czułość? W bezsilności, z jaką przypatrujemy się tej apokaliptycznej wręcz tragedii z jednej strony i banałowi życia z drugiej. Ktoś odchodzi, ktoś inny jeździ konno, polewa się wodą, je, pije, pieprzy się, a wokół tyle bezużytecznego piękna. Umarli do grobu, żywi do stołu, jak powtarzał Goya. W zasadzie wszystko w porządku, takie jest istnienie.

W wielu mniej lub bardziej wiarygodnych relacjach o Iwaszkiewiczu wspominano jego ciche i mądre pogodzenie się z życiem, olimpijski spokój wobec jego wyroków. Nie mam podstaw, by w to wątpić ale z utworów mi najbliższych nic takiego nie wynika. Iwaszkiewicz nie mówi, że wszystko jest w porządku, On mówi, że przemijanie ludzi, zwierząt, drzew, nawet rzeczy, jest cholernie nie w porządku i wprawdzie nie dostrzegam w jego twórczości buntu, bo to nie ta natura, ale słyszę w niej pogańską niezgodę, z którą solidaryzuję się jak z mało czym.

Więcej jej w opowiadaniach i niedocenianych wierszach, mniej w powieściach, np. "Czerwonych tarczach". To nie tyle rzecz o Henryku Sandomierskim, ile o średniowieczu. Uwodzicielskim średniowieczu, które bywa mądre, jasne, baśniowe, w którym najbardziej fantastyczne ludzkie projekty w rodzaju wojen krzyżowych urzeczywistniają się, ponieważ ludzie nie wiedzą jeszcze, że istnieją rzeczy niemożliwe.

To nie jest epoka, jakiej nas nauczono, mroczna, wilgotna, zimna, wynaturzona fizycznie, intelektualnie, moralnie, wypełniona jak worek wszelkimi ludzkimi upadkami. To czas ujmującego Henryka Sandomierskiego, wspaniałego Saladyna, podróży w otwartym świecie, niespotykanych awantur, wielkiej matematyki na Wschodzie i największej filozofii na Zachodzie. A do tego przedstawiona tak, że nie sposób się od niej oderwać.
















***

Dwóch miałem literackich królów mojej młodości, Jarosława Iwaszkiewicza i Ernesta Hemingwaya. Hemingway abdykował.Nie zaglądam już do niego, z dekady na dekadę traci jako pisarz i nie zyskuje jako człowiek, mężczyzna, legenda. Przejeżdżam potok w Abruzzach i niewiele mnie obchodzi, że Hemingway zasadzał się w nim na pstrągi. Siedzę w hotelowym barze na południu Francji, barman opowiada, że bywał tu Hemingway, pokazuje róg hallu, w którym pisarz dołożył Errolowi Flynnowi. Proszę go, by opowiedział coś ciekawszego.

20 lat temu znajomi zawieźli nas nocą na Saint Denis w Paryżu, pokazali dziewczęta, niektóre zjawiskowo piękne, przypomnieli, że są tu takie, które obsługiwały Ernesta. Podziwiam ich długowieczność, ale nic więcej. Wreszcie, widziałem rzekę, za którą pisarz odszedł w cień drzew i przysięgam, że nie był to Styks.
Za każdym jarem na Podolu natomiast stoi Jarosław Iwaszkiewicz, jeśli nie z takiej sobie "Sławy i chwały", to ze wzruszającej "Książki moich wspomnień".

Przed oczyma stoi mi dwumiesięczna wyprawa młodego poety "dalekim wachlarzem" po polskiej, ziemiańskiej Ukrainie, po dworach, dworkach, pałacach, folwarkach i latyfundiach Podhorskich, Rzewuskich, Świeykowskich, Tyszkiewiczów, z wiatrami przynoszącymi woń Morza Czarnego. Było upalne, jak to na kresach, lato 1912 lub 1913 roku, więc kończył się wiek XIX. Iwaszkiewicz długi i jeszcze wtedy chudy, spalony na brąz, przesiadał się z powozu do linijki, z linijki w bałagułę, z bałaguły w siodło, zapamiętując ostatnie pejzaże Wielkiej Rzeczpospolitej i jej ostatnie zapachy. Widzę je i czuję, kiedy wraz z nim zabieram się na tę wyprawę, nurzając się w całej wschodniej zmysłowości zawartej w słowach i między nimi. Może to megalomania, ale wyznaczam się depozytariuszem tego wspomnienia.

Widzę go też nad każdym stawem obrośniętym tatarakiem i w każdej rachitycznej brzezinie na płaskim, brudnym, ordynarnym Mazowszu i daję się prowadzić w stronę Byszew. A jesiennymi wieczorami przemyka ulicami Sandomierza, już zramolały, w szarym paltocie i berecie z antenką. Kilka miesięcy temu wybrałem się po raz pierwszy w życiu na Sycylię. Przed wyjazdem zajrzałem do książki Iwaszkiewicza o wyspie. Żal ją sobie przypominać, taka niejednorodna, fragmentaryczna, miejscami przerasowana, a miejscami nudna.

A jednak w miarę trwania podróży coraz mniej było Sycylii z Lampedusy, Vettoriniego, z "Ojca Chrzestnego" Forda Coppoli, coraz mniej z całej mafijnej mitologii, a coraz więcej ze słabego Iwaszkiewicza. Bo nawet słaby Iwaszkiewicz jest mocny. I jeżeli po Corleone spaceruje się razem z Mario Puzo, Fordem Coppolą, Nino Rottą a nawet z Alem Pacino, to już na nieodległą, odludną Ficuzzę patrzyłem oczyma Iwaszkiewicza. A w Syrakuzach czekałem na popołudniowy greco, wiejący - jak wspominał pisarz - "z równomierną, przenikliwą i nieznośną siłą". I w ostateczności nic w tym mieście nie było dla mnie tak ważne jak to, że tam właśnie pisarz skończył "Panny z Wilka".

A olbrzymią i porywającą w swoim przepychu katedrę w Monreale oglądałem, wstyd przyznać się do takiej niesuwerenności, całym Iwaszkiewiczem.
I chłonąc zapierające dech w piersiach pejzaże tej wyspy, dzieliłem wraz z Nim całą fascynację północy południem i powtarzałem przez Niego, za Heinem bodajże, słowa o sośnie, której się śniła palma.

Cała świetna klasyka rosyjska była dla mnie wielkim odkryciem, Iwaszkiewicz to raczej potwierdzenie. Sięgam po jego późne, najlepsze wiersze, zastanawiam się z nim nad światem i niczego nie odkrywam lecz wszystko potwierdzam.
I bardzo dobrze, bo w hierarchii moich literackich wrażeń potwierdzenie stoi najwyżej.














Reklama

***

A co z niego zostanie poza Muzeum na Stawisku i co bardziej skandalizującymi fragmentami dzienników lub listów? Może nic. Przy całym podziwie dla jego twórczości nie odważyłbym sie postawić go obok Camusa, Manna, Faulknera czy Dostojewskiego. Przy wszystkich swoich zaletach i umiejętnościach, przy całej wyjątkowości, był pisarzem w skali świata peryferyjnym, a tamci stoją w centrum. Nie był też nigdy swojakiem, luzakiem, kumplem. Co z niego za Vonnegut, Jerofiejew, Hrabal. Połowa Rosjan piła wódkę z Wienią Jerofiejewem, co zresztą prawdopodobne, bo ten wypić mógł dużo.

Pokażcie mi Czecha, który przynajmniej raz w życiu nie przysiadł się do stołu Hrabala "Pod złotym tygrysem" na ulicy Husa w Pradze. Mogę w to uwierzyć, bo kraj mały, a stół wielki. Mam kolegę powtarzającego przy każdej okazji, że Vonnegut jest jego najlepszym kompanem i śmierć tego nie unieważnia. Nikt niczego takiego nie powie o Iwaszkiewiczu.

Nie pozostanie po nim szelmowska legenda, jak choćby po Hłasce, Tyrmandzie, Iredyńskim, Himilsbachu. Nie bdziemy wspominać jego bon motów, grepsw, pijaństw, bójek. Jego dziwek i kochanek.Pamiętam telewizyjną wypowiedź Czesława Miłosza sprzed kilku lat, w której wspomniał o swojej irytacji niekończącymi się nostalgiami Iwaszkiewicza. Czy tej irytacji nie dzieli z nim spora część polskiej inteligencji dodatkowo zdegustowanej serwilistyczną postawą pisarza wobec totalitarnej opresji?

Znam kilkoro wrażliwych młodych ludzi, nie sięgają po Iwaszkiewicza, a po Hrabala i Kunderę jak najbardziej. I mogą do niego już nie dorosnąć, bo kiedy dorosną, jego nie będzie, a wraz z nim jego bohaterów. Tych wszystkich młodych na ogół, zmysłowych, nadaremnych mężczyzn z wiszącą nad nimi gruźlicą i melancholią, tak bardzo obcych naszym szybkim, kategorycznym, wycwanionym i rozwrzeszczanym czasom.
Nie znam pisarza, który pisałby równie przejmująco o przemijaniu jak Iwaszkiewicz. A kto napisze o tym jak przeminął On sam? Nikt pewno, bo kto by temu sprostał.