Po długich dekadach, kiedy w komiksowym uniwersum praktycznie nie było islamskich superbohaterów – a jeżeli już, to co najwyżej w roli czarnego charakteru – dziś jest ich prawdziwy wysyp. Co jeszcze ważniejsze, sztuka ta rozkwita na Bliskim Wschodzie. Nawet matecznik islamu, Arabia Saudyjska, nie oparł się ofensywie uzbrojonych w niezwykłe moce herosów. I heroin. – Reprezentuję młodych ludzi. Latifa ich reprezentuje. Krytykom mogę tylko powiedzieć jedno: pokażcie mi swoją interpretację świata arabskiego, w którym żyjecie. Czas zacząć taką dyskusję – peroruje na łamach magazynu „Der Spiegel” 34-letni Fahad Al-Saud.
Chcemy, żeby dzieciaki miały kogo podziwiać zamiast bin Ladena czy az-Zarkawiego – tak mówią o swojej pracy współcześni muzułmańscy twórcy komiksów
Jego księżniczka Latifa jest pierwszą w Arabii Saudyjskiej superheroiną. Na pierwszy rzut oka w niewielkim stopniu przypomina kobiety, które można spotkać na ulicach miast na Półwyspie Arabskim. Nie nosi szczelnie zakrywającego twarz i sylwetkę nikabu, lecz jedynie męską chustę gutra, spod której wymykają się długie kosmyki włosów, spadając na kostium nieco luźniejszy niż u zachodnich bohaterek, ale również obcisły i podkreślający kobiece kształty. Latifa wie, jak użyć pięści i jak posługiwać się tradycyjnym arabskim mieczem.
– Latifa wydziera władzę z rąk mężczyzn – tłumaczy swój zamysł Al-Saud. – Ja sam byłem wychowywany przez silne kobiety i to mnie zainspirowało – dorzuca. Latifa żyje w świecie przyszłości, po wielkiej wojnie. W tym świecie kobiety prowadzą samochody i ich role społeczne niewiele się różnią. Świat Latify początkowo jest czarno-biały, jednak z czasem zaczyna ona odkrywać rządzące nim – rzadko uczciwe, sprawiedliwe i oparte na równości – mechanizmy. Dojrzewa, walcząc.
Można powiedzieć: komiksowy standard. Ale w realiach Półwyspu Arabskiego – a zwłaszcza konserwatywnej Arabii Saudyjskiej – niemalże rewolucja. Nie dość, że wahabicka ortodoksja wyklucza odzwierciedlanie postaci ludzkich, co skutecznie uniemożliwia rozwój sztuk, takich jak malarstwo czy komiks, to jeszcze dzieło Al-Sauda prowokacyjnie przywraca kobietom seksapil oraz podważa społeczną rolę, jaką przypisują im ortodoksi. – Tacy są nasi młodzi – podsumowuje jednak twórca Latify. – Za kilka lat młodzi w królestwie staną się bardziej widoczni. Rządzący w Domu Sauda staną za nami. Może aktywnie przyłożyć ręki do rozwoju sztuki, gospodarki, medycyny. Ale to zadziała tylko wtedy, kiedy będziemy to robić razem. Tych pobożnych trzeba po prostu porwać do nowych czasów – przekonuje.
Wizja jak z komiksu rodem, gdyby nie fakt, że Fahad Al-Saud jest... księciem, jednym z tłumu wnuków założyciela Domu Saudów, Abdulaziza ibn Sauda. Nie jest tajemnicą, że pałace królewskiej rodziny to najliberalniejsze miejsca w całym królestwie, a zachodnie rozrywki i styl życia są dla liczonej już w tysiącach królewskiej familii codziennością. Z drugiej strony jednak fundamentem Domu Saudów jest od niemal stulecia sojusz z wahabickim klerem i trudno sobie wyobrazić, żeby ten alians – gwarantujący monarchii religijną legitymację do sprawowania władzy – został zerwany. Inna sprawa jednak, że właśnie dzięki temu układowi Fahad Al-Saud najprawdopodobniej nie podzieli losu Kuwejtczyka, Naifa Al-Mutawy.
Może nie byłoby fenomenu Al-Mutawy, gdyby nie pomyłka jego rodziców: w 1979 r. ta kuwejcka rodzina wysłała swoją latorośl na obóz letni do Stanów Zjednoczonych. Na miejscu okazało się, że letnisko w New Hampshire jest obozem organizowanym przez... amerykańską społeczność żydowską, z czego zresztą Naif długo nie zdawał sobie sprawy. A nawet gdy już sobie to uświadomił, nie przestał jeździć co roku do New Hampshire aż do 1988 r. Dzisiaj jeździ tam piątka jego synów.
Na kolejne trzydzieści lat Al-Mutawa stał się praktycznie Amerykaninem: zrobił doktorat z psychologii klinicznej na Long Island University, pracował z ofiarami tortur w słynnym szpitalu Bellevue w Nowym Jorku, wreszcie zrobił MBA na Uniwersytecie Columbia. W 2006 r. wrócił jednak do Kuwejtu z pomysłami na biznes: wśród nich było wydawnictwo publikujące komiksy adresowane zarówno do czytelnika arabskiego, jak i fanów na całym świecie.
Pomysł nie był nowy. Pierwsze scenariusze i rysunki Kuwejtczyk zrobił jeszcze przed 11 września 2001 r. – Po zamachach ludzie dyskutowali, jak drobiazgowo były zaplanowane, jak diabolicznie – opowiadał Al-Mutawa. Przemnóż 9 na 11, wyjdzie 99. Napisz 911 i spójrz na to, jak na arabskie litery: zapis będzie przypominać arabską pisownię słowa „Allah”. – Nie mogłem znieść, że zamachowcy, kimkolwiek byli, zmienili sposób, w jaki zaczęto opisywać islam tak dla mnie, jak i moich dzieci i wszystkich innych na świecie – wspominał. Gdzieś z tyłu głowy pojawił się pomysł, że takiemu złu powinni zaradzić jacyś muzułmańscy superbohaterowie. Ale dopiero po powrocie do ojczyzny psycholog z Bellevue wziął się do rysowania na serio.
Tak narodziła się Teshkeel Media Group oraz jej najważniejsza część, wydawnictwo Teshkeel Comics. W ciągu kilku miesięcy Al-Mutawa zebrał od 54 inwestorów z ośmiu krajów 7 mln dol. Z czasem grupa stała się przedsiębiorstwem wartym kilkadziesiąt milionów dolarów, publikującym niemal co miesiąc kolejne pozycje. Wśród nich jest zaś prawdziwa legenda: „99” (The 99).
Zgodnie z muzułmańską doktryną Allah posiada 99 cnót, które Al-Mutawa rozpisał na plejadę 99 superbohaterów (połowa to kobiety), którzy za sprawą doktora Ramziego – naukowca i aktywisty społecznego, odpowiednika profesora Xaviera z „X-Men” – łączą siły, by walczyć ze złem. Bohaterowie są początkowo zwykłymi ludźmi, przeważnie nastolatkami, z całego świata: od Bliskiego Wschodu po Stany Zjednoczone, RPA, Węgry czy Portugalię. Powiązane z cnotami czy cechami Allaha moce są im przekazywane wraz z magicznymi klejnotami nazywanymi „Noor”. Typowy scenariusz: rządzący jedną z krain od setek lat zły dyktator więzi jednego z bohaterów serii, dr Ramzi musi skrzyknąć ekipę, która go uwolni. – Czarny charakter ma pięćset lat i nie wypuści władzy z rąk. I co, brzmi znajomo? – puszczał oko do czytelników Al-Mutawa w jednym z wywiadów. – Tak czy inaczej, bohaterowie muszą połączyć siły i go dopaść – dodawał.
To Rughal, „odwieczny wróg” doktora Ramziego. Ale są też Patolog, który wynalazł urządzenia pozwalające na przejęcie kontroli nad ciałami innych ludzi, Hammerforce – brutalny wojownik siejący zniszczenie, Sfinks – artysta potrafiący przekształcać senne koszmary w jawę, czy złowrogi i genialny zarazem adept nanotechnologii, profesor Mindo. Najczęściej czarne charaktery polują na klejnoty Noor w nadziei, że przejmą wiążące się z nimi moce.
Seria okazała się sukcesem bez precedensu na bliskowschodnim rynku kultury popularnej. Do dziś Teshkeel Comics opublikowało 48 zeszytów z przygodami „99”, w tym sześć odcinków tzw. crossover, gdzie w jednym uniwersum spotykają się bohaterowie wymyśleni przez Kuwejtczyka i legendy z Ligi Sprawiedliwości: Batman, Superman, Wonder Woman, Zielona Latarnia (nie jest zapewne przypadkiem, że w amerykańskich wersjach przygód tych właśnie herosów zaczęli się pojawiać bohaterowie z muzułmańskimi korzeniami).
Sukces „99” nie uszedł uwagi ortodoksów. – To dzieło szatana, które powinno zostać potępione i zabronione z szacunku dla cnót i imienia Allaha – zagrzmiał swego czasu wielki mufti Arabii Saudyjskiej, szef państwowej Stałej Komisji Badań nad Islamem i Wydawania Fatw, Abdulaziz al-Szejk. Posypały się potępiające superbohaterów fatwy, a w 2014 r. na Twitterze pojawiły się wezwania rosnącego wówczas w siłę Państwa Islamskiego, by zabić Al-Mutawę. Terroryści oferowali nawet nagrody za jego głowę. Kuwejtczyk wzruszał na to ramionami i podkreślał, że bez zielonego światła od teologów w ogóle nie ruszyłby z serią. Ale mimo to do dziś twórca „99” żyje z duszą na ramieniu.
Pierwsze komiksy pojawiły się w muzułmańskich gazetach dobre kilkadziesiąt lat po tym, jak rysunkowe opowiastki zadebiutowały na łamach amerykańskich czasopism. Za pierwszą graficzną opowieść uważa się krótkie formy, jakie publikował egipski magazyn „Al-Awlad” w 1923 r.
W kolejnych latach zaczęło się ich pojawiać więcej, głównie w Egipcie i Libanie. Jak odnotowuje Juan Eduardo Campo, autor monumentalnej „Encyclopedia of Islam”, postaci z tych pierwszych komiksów komunikowały się w językach dawnych kolonialnych potęg – po angielsku i francusku. Dopiero w połowie lat 60. zaczęto tłumaczyć dialogi i opisy na arabski i inne lokalne języki. – Wraz z pojawieniem się egipskiego tygodnika „Miki” ogromną popularność na Bliskim Wschodzie zyskali bohaterowie ze świata Disneya: Kaczor Donald i Myszka Miki – pisze Campo. – Nie minęło wiele czasu, jak te postacie zostały zaadaptowane do lokalnej kultury. Rysowano je w galabijach, z charakterystycznymi muzułmańskimi różańcami oraz świętujące ramadan – dodaje.
Podobna adaptacja na potrzeby lokalnego rynku czekała innych bohaterów. Clark Kent, czyli Superman w cywilu, nazywał się tu Nabil Fawzi. Batman i Robin występowali jako Subhi i Zakkur. Fala deklaracji niepodległości i arabskiego nacjonalizmu, która przetoczyła się przez region po II wojnie światowej, przyniosła z kolei próby przenoszenia do świata komiksu tradycyjnych wątków i opowieści. Arabowie przekładali na komiksy „Baśnie tysiąca i jednej nocy”, przygody legendarnego podróżnika Ibn Battuty, biografię zwycięskiego wodza czasów krucjat Saladyna czy popularnego prostaczka, swoistego arabskiego Sowizdrzała znanego w Egipcie jako Juha, a w innych krajach m.in. jako Nasr al-Din Khoja. W Turcji sławiono w komiksach imię Atatürka, w Iraku – Saddama Husajna.
W osobnym nurcie rozwijał się komiks religijny. Teoretycznie ortodoksyjny islam wyklucza portretowanie ludzi, nie mówiąc już o postaciach mających charakter religijny. Ale skoro przez lata znajdowali się ilustratorzy manuskryptów, ludowi artyści, a wreszcie ilustratorzy nowożytnych mediów arabskojęzycznych – to i znaleźli się twórcy opowieści obrazkowych dla wierzących. Ale i oni unikali umieszczania w swoich dziełach postaci takich jak prorocy Abraham i Mahomet. Komentarze Mahometa lub stosowne hadisy mogły się co najwyżej pojawiać w boksach umieszczanych na krawędzi kadru.
Prawdziwej popularności muzułmański komiks doczekał się jednak dopiero wraz z początkami nowego stulecia. W Algierii, w ślad za niebywałą popularnością japońskiej mangi, zaczęto od 2008 roku organizować Festival International de la Bande Dessinée d'Alger. Kilka lat młodszy jest Middle East Film and Comic Con odbywający się każdej wiosny w Dubaju – dziś impreza ma rangę najpopularniejszego na Bliskim Wschodzie spędu miłośników popkultury, w tegorocznej edycji uczestniczyło 70 tys. chętnych. Od 2014 r. na prestiżowym libańskim American University of Beirut chętni mogą zapisywać się do programu edukacyjnego poświęconego arabskim komiksom: Mutaz and Rada Sawwaf Arabic Comics Initiative.
„99” to zaledwie początek długiej listy nowych władców arabskiej (czy szerzej: muzułmańskiej) wyobraźni. Sporą popularnością cieszy się pierwsza tamtejsza wersja anime, powstająca w Zjednoczonych Emiratach Arabskich seria „Torkaizer”. Do superherosów, których sława wyszła poza lokalny rynek, można też zaliczyć Qaheerę – zakładającą chustę heroinę, która w realiach współczesnego Egiptu walczy z seksualnymi zaczepkami i molestowaniem. Pakistanu broni superheros o niezbyt wyrafinowanym pseudonimie Pakistan Man. Niebywałą popularnością cieszyła się seria jordańskiego rysownika Suleimana Bakhita „Aranim” (od połączenia słów „anime” i „arabski”): niepozbawiona politycznych aluzji opowieść o Jordanii przyszłości i jej najmłodszych mieszkańcach. Bakhit, który próbuje suflować młodym Jordańczykom nowe wzorce osobowe, cieszył się nawet do pewnej chwili wsparciem władz (w sumie nic dziwnego, jego ojciec w przeszłości był jednym z premierów królewskiego rządu). Urwało się ono w chwili, kiedy w którymś z zeszytów – „Saladin 2100” – pojawiła się Jordania przyszłości, którą nie rządzi dynastia Haszymidów.
Przygoda Bakhita z komiksem to jeden z bezpośrednich skutków ataków terrorystycznych 11 września. Ledwie kilka dni po zamachach Jordańczyk – wówczas student University of Minnesota i przewodniczący unii studentów cudzoziemców na tej uczelni – został pobity przez amerykańskich kolegów studentów. W odpowiedzi zaczął objeżdżać okoliczne szkoły z wykładami na temat islamu i Arabów. W jednej z nich przeżył, jak sam to później nazwał, olśnienie. Gdy jeden z uczniów zapytał go, czy w świecie arabskim są jacyś superbohaterowie – Bakhit uświadomił sobie, że nie.
Do tworzenia swojego uniwersum podszedł systematycznie: najpierw nauczył się rysować, potem zaczął wertować starożytne teksty, od rękopisów z Qumran i innych manuskryptów znad Morza Martwego. Wreszcie zaczął rozmawiać z jordańskimi dziećmi. – Chodziłem do tych dzieciaków i pytałem: kto jest waszym bohaterem? Odpowiadały: nie mamy bohaterów, ale dużo słyszymy o bin Ladenie czy Zarkawim – opowiadał, wyliczając prominentnych terrorystów Al-Kaidy. – Pytałem więc, co o nich słyszały. A one odpowiadały: oni bronią nas przed Zachodem, bo Zachód chce nas wszystkich pozabijać – dodawał.
„Aranim” był odpowiedzią na propagandę terrorystów. Bohaterowie tego arabskiego anime walczą z terroryzmem i złem w swoim świecie. Bakhit przypłacił swoją działalność paskudną blizną na twarzy – pamiątką po ataku jednego z jordańskich radykałów, który rzucił się na rysownika z brzytwą. Podobne jest spektrum problemów, z którymi borykają się bohaterowie popularnej w Pakistanie serii „Team Muhafiz” – tamtejsi superbohaterowie walczą z terrorystami, przemytnikami ludzi oraz z procederem wydawania za mąż małoletnich dziewcząt. Wszystko w realiach dzisiejszego Karaczi.
Ale to niejedyne komiksy, których autorzy próbują mierzyć się ze społecznymi i obyczajowymi tabu muzułmańskiego świata – we Włoszech spod ręki jordańskiego rysownika Ahmada Qatato wychodzi seria „Majida's Diaries”: subtelna próba opisywania tożsamości płciowej i konfliktów społecznych tworzona z kobiecej – i daleko wychodzącej poza stereotypy – perspektywy. Ta seria jednoznacznie jest już adresowana do czytelników dojrzalszych. Bowiem w cieniu sag o superbohaterach rozwija się też komiks dla dorosłych. Najbardziej znany przykład to dwuczęściowa saga Marjane Satrapi „Persepolis”. Wspomnienia Iranki nie tylko przebiły się na świecie, zwłaszcza we Francji, ale nawet doczekały się ekranizacji – niczym najpopularniejsze sagi o superherosach.
Rysowanie dla dorosłych nie jest drogą usłaną różami, nawet w krajach otwartych na zachodnią kulturę i jej rodzimych naśladowców. – Rynek dla komiksów w Libanie jest bardzo mały – narzekała podczas branżowego sympozjum w Londynie Lena Mehradż, współtwórczyni nagradzanego na świecie i szanowanego w Libanie kolektywu rysowników Samandal. – Pierwszy zeszyt, jaki wydrukowaliśmy, wyszedł w 2,5 tys. egzemplarzy, teraz zeszliśmy do tysiąca, nie więcej. Ale gdyby jakiś przedsiębiorca zajął się dystrybucją, moglibyśmy wyjść z serią na cały region. Jesteśmy artystami, nie możemy zajmować się wszystkim. W tej chwili działamy w formule organizacji pozarządowej, nie zarabiamy pieniędzy na naszej twórczości. Potrzebujemy kogoś, kto przekształci to w biznes. Myślę, że w podobnej sytuacji są wszyscy artyści w świecie arabskim – opisywała.
Podobnego zdania jest Mohamed Anwar, współwydawca egipskiego kwartalnika „Tok Tok” (to lokalna nazwa tuk-tuków, trójkołowych riksz popularnych w największych miastach regionu). – Nie możemy wiecznie liczyć na granty, musimy znaleźć kogoś, kto zajmie się biznesowymi aspektami i stworzy z komiksów branżę – przyznaje Anwar.
Żywot rysownika na Bliskim Wschodzie to nie tylko borykanie się z brakiem pieniędzy i radykałami. Nie mniej dotkliwe są ingerencje cenzorów. Członkowie wspomnianego kolektywu Samandal doczekali się już pozwów za wszczynanie konfliktów międzywyznaniowych, obrażanie religii, publikowanie fałszywych informacji oraz zniesławienie. Komiks „Metro” popularnego egipskiego rysownika Magdy'ego al-Szafiego znalazł się na indeksie w Egipcie, a sam rysownik został oskarżony o obrazę moralności publicznej. Znany syryjski rysownik Ali Farzat – aczkolwiek w znikomym stopniu parający się komiksem, bardziej polityczną satyrą – bywa regularnie napadany przez „nieznanych sprawców”, najprawdopodobniej działających na zlecenie reżimu Baszara al-Asada. Wspomniany Mohamed Anwar z magazynu „Tok Tok” zdążył już oberwać w egipskich mediach za karykaturę prezydenta Abdel Fataha as-Sisiego.
Potencjał muzułmańskich rynków miłośników komiksów wyczuwają komiksowe imperia Zachodu. Twarzą imperium Marvel Comics stała się Ms Marvel, czyli Kamala Khan – Amerykanka z pakistańskimi korzeniami. To pierwsza superbohaterka muzułmanka, która doczekała się własnego komiksu (w 2014 r.) – i niemal z marszu wzięła prestiżową nagrodę Hugo.
Ale to zaledwie początek znacznie dłuższej listy. Już dobre piętnaście lat temu do grona X-Men dołączyła Dust, Afganka posiadająca moc zmieniania się w obłok pyłu. Trudno oprzeć się wrażeniu, że był to efekt interwencji Amerykanów pod Hindukuszem, a jednocześnie próba trafienia do serc i umysłów młodszego pokolenia Afgańczyków. Siedem lat temu u boku Batmana pojawił się Nightrunner, zbuntowany Francuz algierskiego pochodzenia, który ma na pieńku zarówno z zadymiarzami z przedmieść Paryża, jak i francuską policją. Nightrunner wsparł Batmana w konfrontacji z gangiem handlarzy dziećmi. Do tego możemy jeszcze dorzucić jednego z towarzyszy Zielonej Latarni – Simona Baza, Amerykanina z Libanu rodem, który pojawił się w serii w 2012 r.
I można z dużą dozą pewności zakładać, że prominentnych superbohaterów, którzy sławią Allaha, będzie przybywać. Z jednej strony dlatego, że w hermetycznym świecie herosów rzeczywiście przez wiele lat ich nie było – i nie ma w tym nic dziwnego, że zaczynają przenikać do kolejnych światów, czy to ze względu na statystykę, czy poprawność polityczną. Z drugiej strony zachodni rysownicy nauczyli się już, jak ze swojej sztuki robić branżę, a miliard potencjalnych czytelników na Bliskim Wschodzie i w innych krajach muzułmańskich trudno zlekceważyć. Wniosek: wcześniej czy później świat uratuje muzułmanin.
Dalszy ciąg materiału pod wideo
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję
Reklama
Reklama
Reklama