Jak artyści uprawiający „sztukę wysoką” radzą sobie na wolnym rynku? Na pierwszy rzut oka nie radzą sobie wcale. Oto stan naszego podwórka – w muzyce palmę pierwszeństwa wyrywają sobie napakowany raper z wytatuowanymi gałkami ocznymi, którego ulubioną tematyką jest seks, oraz wąsaty aktor piosenkarz uprawiający kunktatorski mariaż rocka i disco polo; w kinie rekordy biją filmy wulgarnie karykaturujące służbę zdrowia i gloryfikujące szumowiny, a w telewizji coraz mocniej okopują się formaty reality show i paradokumentu, których siłą przyciągania jest podglądactwo; teatr komercyjny oferuje niezbyt mądre komedie o zdradach małżeńskich, a pisarze najlepiej czują się w oklepanych formułach kryminału i powieści fantasy.

Co jest przyczyną takiego upadku kultury?

Wielu twierdzi, że dziki kapitalizm sprowadzający wszystko do zysku. Jedynym ratunkiem wydaje się im mecenat państwa. Tylko minister kultury może sprawić, że Polska dostanie nowego Chopina, Niemena, Norwida, Gombrowicza, Kieślowskiego. Publiczność na wolnym rynku sama z siebie nie doceni przecież artystów tego formatu. Przepadną bez echa.
Czy na pewno?
Reklama

Koronowani klienci

Reklama
Łatwo potępić miałkość kultury popularnej i zażądać pieniędzy podatników, krzycząc – jak np. polscy aktorzy o teatrze – że ten „nie jest produktem, a widz nie jest klientem”. Trudno powiedzieć, czy więcej w takiej postawie pychy, snobizmu czy ignorancji. Sztuka od tysięcy już lat jest produktem, który potrzebuje klientów. Produktem tym lepszym, im więcej osób może sobie nań pozwolić. Artysta natomiast jest producentem, jego nazwisko marką, a odbiorcy klientami, do których chce trafić. Takie – mało romantyczne, ale realistyczne – spojrzenie na sztukę oferuje prof. Tyler Cowen z George Mason University. To jeden z najbardziej wszechstronnych i humanistycznie nastawionych ekonomistów współczesnych. Żaden tam ekonometryk sprowadzający wszystko do liczb.
Kapitalizm okazał się najprzychylniejszym sztuce okresem w historii. Większość uznanych zachodnich twórców, od Michała Anioła przez Mozarta po Moneta, odniosło rynkowy sukces. Istota kapitalizmu, czyli kooperacja producentów i konsumentów, stanowi przepis na tworzenie i dystrybucję wspaniałej sztuki – brzmi przesłanie zawarte w jego książce „Pochwała kultury komercyjnej”, wydanej w 2000 r. Profesor Cowen od tamtej pory zdania nie zmienił.
A jednak pierwsi klienci artystów byli mało wolnorynkowi. To królowie, kapłani i arystokratyczni możnowładcy, a więc, biorąc pod uwagę kontekst historyczny, przedstawiciele państwa. Wielki Sfinks w Gizie powstał na zamówienie władcy Egiptu Chefrena. Inicjatorem budowy Partenonu był słynny ateński polityk i reformator Perykles, a sfinansował ją wspólny budżet wojenny Ateńskiego Związku Morskiego. Gdyby nie hiszpański król Filip IV, nie powstałoby wiele dzieł malarskich Diego Velázqueza, a gdyby nie papieże, nie moglibyśmy dzisiaj cieszyć oczu freskami Kaplicy Sykstyńskiej. A teatr? Czy Comedie-Francaise, francuski teatr narodowy słynący z niezwykłego kunsztu wystawianych w nim sztuk, nie powstał na mocy dekretu króla Ludwika XIV? I czy te przykłady nie uprawniają do wniosku, że mecenat państwa faktycznie przyczynia się do rozkwitu sztuki wysokiej?
Sprzyjał. Kiedyś, ale teraz już nie. O ile nie można odmówić monarchom, arystokratom i papieżom sukcesów w finansowaniu dobrej, ponadczasowej sztuki, o tyle porównywanie jej z finansowaniem sztuki w ramach współczesnej demokracji jest błędem. Z formalnego bowiem punktu widzenia monarchowie, władze kościelne i arystokraci wspierali sztukę, dysponując własnymi środkami, nawet jeśli pochodziły one z podatków. Skoro pieniądze te nie były publiczne we współczesnym rozumieniu, nie istniały prawne procedury i kryteria określające, na jakie dzieła można je wydawać. Dopóki artysta znajdował uznanie, dopóty otrzymywał pieniądze. Nikt nie rozliczał monarchy, gdy ten zamykał kiesę. Sam Michał Anioł został zwolniony przez papieża Juliusza II, gdy odmówił okazania mu szkiców Kaplicy Sykstyńskiej (papież przy okazji obił go laską).
Dawny mecenat państwowy był uznaniowy, a jego celem nie był rozwój społeczny, a rozrywka władcy, przyjemność wielmoża czy zbawienie ludu Bożego. W demokracji jest zupełnie inaczej.

Ewolucja do wolności

Sztuka jako produkt ewoluuje. Wewnętrzna potrzeba ekspresji artystycznej ujawniła się już w jaskini w Lascaux, ale rynkowego charakteru nabrała, gdy ktoś zechciał za nią płacić. Dopóki robili to głównie królowie, sztuka nie była tylko wyrazem artystycznego impulsu, w dodatku bezinteresownym– krępował ją gorset państwowej bądź religijnej propagandy i, jak np. w starożytnym Egipcie, musiała służyć celom narzuconym z zewnątrz.
Zakres wolności w sztuce zaczął zwiększać się wraz z przemianami technologicznymi, które pozwoliły obniżyć koszt jej wytwarzania i powielania. Dla literatów przełomem było wynalezienie prasy drukarskiej przez Jana Gutenberga w pierwszej połowie XV w., a dla plastyków rewolucją było odkrycie przez Włocha Lucę Della Robbia łatwej metody wyrobu glazurowanych rzeźb glinianych czy przez Albrechta Dürera – metod powielania drzeworytu. Oba zdarzenia miały miejsce także w XV w. Muzycy na możliwość łatwego rozpowszechniania kompozycji musieli czekać aż do wynalezienia fonografu w 1877 r. Wcześniej mogli zarabiać, jedynie komponując, koncertując bądź ucząc gry na instrumencie. Pod koniec XIX w. dodatkowym impulsem rozwoju muzyki był spadek cen instrumentów, idący w parze z umasowieniem ich produkcji. Jak podaje Jakub Woziński w książce „To nie musi być państwowe”, w 1890 r. w USA produkowano rocznie ok. 100 tys. fortepianów, a w 1909 r. – 350 tys. I wzrost rynku radioodbiorników był oszałamiający. „W 1921 r. jego wartość wynosiła 11 mln dol., lecz już w 1929 r. – 850 mln” – pisze Woziński, zwracając uwagę, że właśnie wtedy wykluwał się w „zadymionych wielkomiejskich lokalach” i bez „dolara państwowych dotacji” jazz – gatunek dzisiaj uchodzący za muzykę wyższych sfer. Tak więc już od renesansu przybywało artystów, a dzieła przez nich tworzone były coraz bardziej różnorodne, bo pojawiła się konkurencja.
To, że konkurencja ma zbawienny wpływ na sztukę, było zauważalne jeszcze w czasach przedkapitalistycznych, m.in. w antycznej Grecji, a więc tam, gdzie mieliśmy do czynienia z polityczną decentralizacją i wieloma małymi organizmami państwowymi. Z jednej strony chciały one imponować jedne drugim, przewyższając sąsiada pięknem swoich budynków, strojów, świątyń i zdobiących je malunków, z drugiej – ich wielość dawała samym artystom możliwość wyboru patrona. Rynek jednak był ograniczony – przez tysiąclecia zwykłego człowieka nie było stać na zamówienie sobie rzeźby, obrazu czy kupno książki i naukę czytania. Nawet nie czuł takiej potrzeby, skupiając się na tym, by przeżyć kolejny dzień. Ze sztuką obcował w kościele, którego rzeźby i malunki pełniły funkcję biblii pauperum (dla ubogich), albo na jarmarku, gdzie mógł podziwiać obwoźne teatry. Jeśli miał szczęście żyć w XVI-wiecznej Anglii, mógł też udać się na przedmieścia, by obejrzeć spektakl w teatrach, takich jak The Swan, The Red Bull czy słynny The Globe, w którym tworzył Szekpir. Były prywatne, a powstały, gdy włodarze Londynu wypędzili w 1575 r. z jego centrum aktorów z powodu zarazy.