Do myślenia daje fakt, że o wiele większe emocje niż premierowy pokaz dzieła Hellsteniusa wzbudziły w ten weekend wyciągnięte z archiwum "Sonety" Mykietyna oraz balet "Alpha Kryonia Xe" Aleksandry Gryki. Tymczasem na "Ofeliach" - pomimo niekończących się scen kopulacji i dekadenckiego poczucia humoru - najzwyczajniej wiało nudą.

Reklama

Ascetyczna "freudowska" scenografia Yngvara Julina oraz dosadna i przewidywalna inscenizacja Jona Tombrego kierowały uwagę na banalne i "przefajnione" libretto Cecilie Loeveid. Norweska dramaturg zmarginalizowała główny wątek dramatu Hamleta, by odkryć przed nami ukryte warstwy mitu. Szkoda, że dokopała się wyłącznie do wyświechtanych postmodernistycznych stereotypów. Bo jak inaczej nazwać pozbawiony rozwinięcia oraz głębszego narracyjnego sensu motyw kazirodczej relacji łączącej Hamleta z matką? Albo tyleż prawdziwą, ile bezpłodną artystycznie konstatację o przedmiotowym statusie kobiet w patriarchalnej kulturze Zachodu? Rzeczywistość okazuje się wyjątkowo nieskomplikowana: faceci to despotyczni manipulatorzy nakręcani bezmyślnym popędem do seksu, władzy i zemsty. Kobiety dzielą się na próżne, znudzone królowe (Getruda) oraz infantylne, uległe księżniczki (Ofelia). Ale jakie znaczenie ma to dla naszego rozumienia tragedii tytułowej bohaterki - trudno powiedzieć.



Najmocniejszy punkt spektaklu stanowiła bez wątpienia sprawnie i stylowo zrealizowana przez Wojciecha Michniewskiego partytura Hellsteniusa: otwarcie wpisująca się w modną na Północy estetykę instrumentalno-komputerowego neoimpresjonizmu, ale też w tej konwencji mistrzowska. Muzyka hipnotyzowała słuchaczy oniryczną, acz wielobarwną aurą brzmieniową, fascynowała wytrawnymi - bliższymi symbolizmowi niż ilustracyjności - chwytami retorycznymi. Wątpliwości budziły tylko jej walory dramaturgiczne, choć ów deficyt wiązać należy chyba z brakiem głębszego porozumienia między kompozytorem a librecistą. Bardzo dobre wrażenie zrobili też soliści Den Nye Opera w Bergen oraz dotrzymujący im kroku Tadeusz Jędras w roli Hamleta. Przede wszystkim wokalną i sceniczną wszechstronnością oraz elastycznością, która demaskowała obowiązujący wciąż w Polsce model śpiewaka posągowego.

Dlaczego więc z połączenia tak wielu znakomitych składników powstał spektakl przeciętny i nużący? Na pewno nie z winy librecistki: historia opery zna przecież wiele wybitnych dzieł, którym literacka miałkość bynajmniej nie zaszkodziła. Można się chyba pokusić o ryzykowną tezę, że norweskich artystów pożarł ich wybitny profesjonalizm. Mimo że prawie każdy z nich wzorowo wywiązał się ze swojego zadania, zabrakło "Ofeliom" podejścia organicznego, totalnego i dla gatunku ożywczego. Utwór Hellsteniusa okazał się kolejną "perą po operze" - utworem ośmieszającym dawne konwencje formalne i narracyjne oraz tradycyjne systemy wartości, a jednocześnie od nich uzależniony i na nich żerujący. Warto w tym kontekście przypomnieć, że pasożyt ginie wraz ze swoim żywicielem.