Andriej Kurejczyk postanowił opowiedzieć o swoim kraju. O czym dokładnie? O wszystkim po trochu: polityce, ustroju i reżimie Łukaszenki. O białoruskiej młodzieży wyzwolonej - jej problemach i frustracjach. O miłości. I jeszcze o pragnieniu wolności.

Opowiada brutalnie i wyraziście, bez metafor i symboli. Prosto. Problem w tym jednak, że za prosto. Nie ma w tym "Niebie" walki o marzenia i szczęście. Nie ma słowa prawdy. Nic nowego. Gdyby odwrócić stereotyp i zbiorowym bohaterem uczynić na przykład grupkę pracowników kołchozu pod Mińskiem, efekt byłby podobny. Bo "Niebo" to w gruncie rzeczy dramacik socrealistyczny. Nowa "Brygada szlifierza Karhana", nic więcej. Dlatego tym bardziej dziwi, że Anna Jadowska, imponująca zmysłem wnikliwej obserwacji w filmach "Dotknij mnie" i "Teraz ja", zainteresowała się jego dramatem. Być może zakazany na Białorusi tekst wydał jej się atrakcyjny?

Reklama

Jadowska akcję sztuki przeniosła do maleńkiej, ciemnej piwniczki w warszawskiej Starej Prochoffni. Odrapane, ceglane ściany. Jedynie kilka krzeseł dla widowni. Chłód. Wymarzone miejsce dla teatru intymnego. Idealne dla cichej kawiarenki, gdzie można spotkać się na piwo lub zieloną herbatę. Wreszcie doskonała przestrzeń do stworzenia nowoczesnego klubu dla młodzieży, która tu będzie upijać się do nieprzytomności. Bohaterowie dramatu Kurejczyka, grupka zaprzyjaźnionych mieszkańców Mińska, wpada na właśnie taki pomysł. Młodzi gniewni postanawiają, że to surowe miejsce przemienią w pub, w którym z głośników popłynie jazz albo smooth jazz, bo to lepiej brzmi. A przy stolikach będzie się mówiło o wolności.

Jak łatwo się domyślić, na Białorusi każda artystyczna inicjatywa wiąże się z trudnościami. I rzeczywiście, grupka szybko się przekona, że biurokracja rządzi, a o wolności lepiej zapomnieć. W końcu jednak - w sumie nie wiadomo dlaczego - udaje się otworzyć ich upragnione Niebo (taką nazwę nadają "uroczej" spelunce). Na hucznej inauguracji kilka tekstów o zniewoleniu rzuci raper, a zasłuchana reszta popadnie w swobodny melanż. Knajpka szybko staje się punktem spędów, na których młodzi ponarzekają na reżim Łukaszenki i będą się zastanawiać, czy wyjechać z kraju, a może jednak walczyć z rzeczywistością?

Reklama

Dzięki starym sprzętom udało się stworzyć wrażenie, że czas w tym miejscu - niczym na Białorusi - się zatrzymał. Ale to tylko sprzęty. Nie o to przecież chodzi. Co z tego, że młodzi piją gorzałę z butelki, palą skręty i dziko tańczą, skoro nie mają nic więcej do zaproponowania. Niby chcą być wolni, szukają szczęścia, akceptacji, miłości. Tylko dlaczego to tak trudno uchwycić? Wejść w ich świat i dostrzec poglądy? Chyba nie tylko dlatego, że ciągle są pijani albo na haju.

Jadowska nie wykorzystała możliwości miejsca. Nie stworzyła teatru intymnego. Nie ma też mowy o aktorstwie. Na scenie widzimy rozwydrzoną, artystyczną komunę, podziemną bohemę bez wyraźnych cech: zagubiony poeta (Tomasz Borkowski), niezdecydowana i przesadnie troskliwa Oleńka (Anita Sokołowska), narrator i główny inicjator Nieba (Andrzej Andrzejewski), agresywna dziewczyna (Hanka Piaseczna). Są, a jakby ich nie było.

Aktorzy chyba nie do końca wiedzieli, co grają. Na scenie panuje chaos nie do ogarnięcia. Bełkot, niekontrolowane ruchy, gesty półprywatne. Kiedy ogląda się produkcje w rodzaju "Nieba" przychodzi do głowy jedna myśl. Skoro na scenie liczy się tak pojmowana naturalność, skoro tak trudno odróżnić zawodowego aktora od naturszczyka, a jeszcze trudniej zrozumieć, co mówią wykonawcy, może czas obsadzać spektakle tylko sympatycznymi skądinąd amatorami? Zlikwidować szkoły teatralne i dać sobie święty spokój. Przynajmniej będą jasne reguły gry. Tylko kto jeszcze będzie chodzić do takiego teatru?

"Niebo"
Reż. Anna Jadowska
Stara Prochoffnia w Warszawie