Pierwsza godzina widowiska w szczecińskim Teatrze Współczesnym jeszcze nie zwiastuje katastrofy. Zanim przygasną światła na widowni, niemal pustą scenę wypełni tłum postaci. Są niemal identyczne - w czarnych spodniach albo spódnicach, albo legginsach. Trudno rozróżnić, kto jest kim, jakby tradycyjne podziały w świecie 'Wesela" straciły znaczenie. Za chwilę zaczną niemiłosiernie długi mechaniczny taniec. Krok do przodu, dwa w tył, ręce w przód, przytup. Bez muzyki, bez wyrazistych gestów. Przypomina to zajęcia w klubie fitness albo lekcję gimnastyki, ale od biedy daje się obronić. O takim 'Weselu" - obcym, a jednak dojmującym - warto byłoby porozmawiać. Taki bywa teatr Anny Augustynowicz - zimny jak lód. A ten lód czasem parzy.

Tymczasem jej 'Wesele" z początku razi obojętnością, a z czasem zaczyna mierzić nieudolnością. Rozumiem, że autorka spektaklu chce odgrodzić widownię od sceny grubą szybą, zagłuszyć wszelkie emocje. Dostrzec w 'Weselu" współczesne tropy, sprowadzając dramat do smutnego korowodu bohaterów bez właściwości, powtarzających wciąż te same gesty i grymasy. W takim odczytaniu, choć monotonnym do bólu, byłaby jakaś gorycz, bolesne pytanie. Jednak konceptu starcza Augustynowicz na ćwiartkę przedstawienia. Zostają jeszcze bite trzy godziny, z którymi ni w ząb nie wie co począć.

Koszmar zaczyna się od sceny z widmami. W szczecińskim 'Weselu" od biesiadników odróżniają ich tylko białe anielskie skrzydła, przyczepiane na oczach widzów z boku sceny. I z tymi skrzydełkami Stańczyk, Hetman albo Upiór gaworzą z innymi, jakby wpadli do cioci na herbatę. Szczytem jest jednak sekwencja z Wernyhorą. Augustynowicz ściągnęła do tej roli Irenę Jun. Żal wybitnej aktorki, bo tak ustawionego Wernyhorę mógłbym zagrać nawet ja. Mniejsza o to, że Jun nijak nie przypomina wielkiego jak dąb chłopa z siwą brodą, ale jej oskarżenia trafiają w absolutną próżnię. W sumie wydaje się, jakby wizyjne sceny były w spektaklu kompletnie niepotrzebne. Reżyser obchodzi je dużym łukiem, a widzom pozostaje żałować, że z nich nie zrezygnowała. Dla inscenizacji szkoda byłaby żadna, a oni byliby wolni o godzinę wcześniej.

'Wesele" Augustynowicz pełne jest fałszywych tonów i pretensji do prawienia gorzkich prawd prosto w oczy. Stąd wszystkie te zwroty do publiczności, wychodzenie na scenę spomiędzy rzędów widowni. Proste i oczywiste. Zbyt proste. Wydaje się, że autorka przedstawienia poczuła się zobowiązana do odprawienia teatralnej katechezy, bo to w końcu 'Wesele", Wyspiański, narodowa sprawa. Kłopot w tym jednak, że nie znajduję żadnego prawdziwego powodu, który kazał jej przygotować tę inscenizację. A spektaklu zrobionego kompletnie po nic, po kim jak po kim, ale po Annie Augustynowicz się nie spodziewałem.

Co zatem pozostaje? Kilka zbiorowych układów choreograficzno-gimnsatycznych i Chochoł Anny Januszewskiej - rola z innego, lepszego teatru. Zgaszony, nieubłagany, istniejący w świecie bohaterów niczym wyrzut sumienia, którego nie da się wyrzucić, zapomnieć. Kreacja na dodatkową gwiazdkę, ale spektaklu nie uratuje.


'Wesele"
Stanisław Wyspiański
reż. Anna Augustynowicz
Teatr Współczesny w Szczecinie
Premiera 22 września














Reklama