Zelenka zaczyna zajmować w naszym teatrze pozycję podobną nieledwie do tej, którą parę sezonów temu okupowali Irlandczycy. Jego sztuki szybko trafiają na teatralne afisze, "Opowieść o zwyczajnym szaleństwie" drugi sezon idzie w warszawskim Teatrze Dramatycznym, "Teremin" trafił na deski Współczesnego. Warto przypomnieć, że wybrańcy mieli okazję skonfrontować spektakl Artura Tyszkiewicza z tym wyreżyserowanym w Pradze przez samego autora i pokazanym na tegorocznym festiwalu Kontakt.
Konfrontacja była miażdżąca dla Zelenki: po przerwie na widowni została ledwie połowa widzów. Pamiętni tego doświadczenia, trochę z duszą na ramieniu śpieszyliśmy do teatru Kameralnego. Obawy okazały się niepotrzebne - aż do przerwy. Pierwsza część wieczoru była dobrym teatrem o wyrazistym aktorstwie, przedstawieniem zmuszającym do zadania samemu sobie kilku niewygodnych pytań.
Żądne sensacji media krztusiły się od wiadomości, że na scenie Kameralnego obejrzymy sztukę o pedofilii. Niewielka to już dziś sensacja, nasze teatry przyzwyczaiły nas do drastyczności. Zelenka nie jest jednak domorosłym skandalistą. To prawda, historia drugorzędnego literata aspirującego do ważnej literackiej nagrody, a któremu zdarza się popełnić czyn w każdej kulturze uchodzący za najdrastyczniejsze przekroczenie wszystkich obyczajowych granic, może się wydawać czymś niewyobrażalnym.
Zelenka przekornie zmienia perspektywę: nie usprawiedliwia swojego bohatera. Pokazuje tylko, że w świecie mediów wykorzystujących ludzką prywatność, w którym wszystko jest na sprzedaż, w którym prawo służy tylko do osiągania najniższych celów, przypadek gwałciciela małych chłopców jawi się tylko jako element tej rzeczywistości. I przypominają się słowa jednego z głośnych polskich reżyserów: "Nie ja jestem skandaliczny, bo skandaliczna jest cała rzeczywistość wokół mnie".
Wymowa pierwszej jednoaktówki Zelenki może się wydawać nie do przyjęcia zwolennikom i przeciwnikom politycznej poprawności - bo ta historia to podstawienie krzywego lustra nam wszystkim. Zelenka bowiem nieco tylko wyostrzył patrzenie na to, co wokół nas. Są w tej części spektaklu sceny znakomite: spokój Jerzego Treli jako eks-księdza wyznającego przed kamerą utratę wiary, sposób, w jaki Krzysztof Globisz buduje postać Jacka, bohatera sztuki, jego osaczenie, niemożność uporania się ze świadomością popełnionego czynu, a chwilę później ponurą determinację, z jaką parł do jego popełnienia. To wysoka aktorska sztuka, bo Zelenka pokazuje Jacka filmową techniką retrospekcji, rwie chronologię. Globisz gra postać działającą w przeszłości, a za chwilę komentującą to, co stało się przed chwilą. To jedna z jego najlepszych ról w ciągu kilku ostatnich lat.
Mówimy o "Oczyszczeniu" jako o wieczorze jednoaktówek, choć na afiszu jest to jedno prapremierowe przedstawienie. Druga część sprawia bowiem, że można na nią zaprosić zupełnie innych widzów, a samemu założyć kapelusz i pójść do domu. Ci, co przyjdą na nasze miejsca, obejrzą mało zajmującą farsę, którą można zatytułować "Tele-niedole".
Postaci te same, tylko nie wiedzieć czemu, problem pierwszej części nagle rozmywa się, a zastępują go utyskiwania, że telewizja jest głupia, a dziennikarka-idiotka przesłuchująca swoich gości musi ustąpić miejsca gęsi głupszej od siebie - choć trudno uwierzyć w to, że to w ogóle możliwe. Ważnym rekwizytem są tam mokre szmaty, którymi można rzucać, jeśli coś się w wulgarnym telewizyjnym tok-szoł nie podoba. Gdyby umieszczono je przy teatralnych fotelach - niejeden widz wiedziałby, jaki zrobić z nich użytek.
Ale prapremiera Zelenki w reżyserii Zelenki za nami - następni reżyserzy już wiedzą, że warto zająć się pierwszą - mądrą - częścią "Oczyszczenia". Druga - tylko dla widzów o szczególnej wytrzymałości i cierpliwości.