Łukasz Maciejewski: Sienkiewicz jest ciągle najpopularniejszym polskim pisarzem. My z niego wszyscy?
Tadeusz Huk: Nie wiem, czy wszyscy, ale większość. „Trylogia” była jedną z ulubionych lektur również mojego dzieciństwa. Na tych samych prawach entuzjazmowałem się „Panem Wołodyjowskim”, co „Trzema muszkieterami” Dumasa czy „Winnetou” Maya.

Reklama

Przywołując „Trylogię”, myślmy często o filmach Jerzego Hoffmana, nie o Sienkiewiczu.
Zwłaszcza „Pan Wołodyjowski” i „Potop” na trwałe wpisały się w naszą świadomość jako idealny wzorzec kina kostiumowego w wydaniu popularnym. Dopiero dzisiaj - pracując w Starym Teatrze nad adaptacją Sienkiewicza - dostrzegam różnice dzielące materiał filmowy od literackiego. Na przykład postać Radziwiłła jest u Sienkiewicza o wiele bardziej skomplikowana i niejednoznaczna niż w wizji Hoffmana. Podobnych tropów znajdziemy wiele.

„Tryologii” nie da się zrobić w teatrze.
W całości - nie, ale wizja Jana Klaty polega na pomysłowym przetworzeniu fragmentów „Trylogii” w atrakcyjną całość. „Zawsze fragment” - przypomina mi się szlagwort Różewicza: to w końcu tylko fragmenty, drobiazgi, okruchy decydują o sednie sprawy, które i tak - czy to w życiu, czy w sztuce - jest z reguły niemożliwe do uchwycenia.

„Trylogia” w reżyserii Klaty to chyba pierwsza teatralna adaptacja tego tekstu.
Po 120 latach od pierwszego wydania!

Warto grzebać w takich archiwach?
Mnie się ta praca szalenie podoba. Klata, wykorzystując Sienkiewicza i jego uwodzicielską frazę, chce pokazywać fenomen wiecznej polskiej siermięgi. Tych wszystkich cudownych bogobojnych frazesów, myślowych oleodruczków, z których nic szczególnego nie wynika ponad to, że nieustannie widzimy samych wrogów, stale ktoś na nas napada: Szwedzi albo Rosjanie. Tymczasem polska wojna to z reguły tylko roztrzepana wojenka w naszych głowach. Czując się wybrańcami losu, wybrańcami Boga, na własne życzenie wybieramy status drugoligowych zakompleksionych graczy w europejskim teamie.

Mówisz o Sienkiewiczu językiem Gombrowicza.
Byli do siebie podobni przy wszystkich możliwych przeciwieństwach. Przecież język Gombrowicza to czysty Sienkiewicz przemielony przez tryby ironii i szyderstwa. W każdym razie powinno się ich czytać razem. Sienkiewicza – Gombrowiczem i odwrotnie.

Gombrowicz pisał: „Czytam Sienkiewicza. Dręcząca lektura. Mówimy: to dosyć kiepskie, i czytamy dalej. Powiadamy: ależ to taniocha – i nie możemy się oderwać. Wykrzykujemy: nieznośna opera! i czytamy w dalszym ciągu, urzeczeni”.
Zarażająca lektura. Chociaż mam dzisiaj do Sienkiewcza stosunek zdecydowanie ambiwalentny, uważam że niewielu było u nas równie utalentowanych „pierwszorzędnych pisarzy drugorzędnych”.

Reklama

Znowu ten Gombrowicz.
Mam wrażenie, że Klata również czyta Sienkiewicza Gombrowiczem. W tym zaskakującym hybrydalnym spektaklu będzie mocny wydźwięk ironiczny – stymulowany zaskakującą oprawą muzyczną, scenografią, ale również poszczególnymi rozwiązaniami inscenizacyjnymi.

A jak pracuje ci się z Klatą?
Zawodowiec. Jest skupiony, uśmiechnięty, nie denerwuje się. Przy tym bardzo oczytany, dowcipny: same zalety.

W „Trylogii” grasz wiele postaci.
Od księdza Kamińskiego przez Rocha Kowalskiego po Nowowiejskiego. Ruch w interesie.

Tak zwany młody teatr dotychczas raczej cię nie interesował. A jednak pracujesz z Klatą, a niedawno zagrałeś Agamemnona w „Ajasie” Sofoklesa w reżyserii Marii Spiss.
Zawsze interesował mnie dobry teatr: bez metrykalnych podziałów. Nie mam kłopotów z akceptacją nowych form pracy związanych z użyciem odmiennej estetyki. Myślę, że trudniej radzi sobie z tym ta część publiczności, która przez lata przyzwyczaiła się do tradycyjnego teatru z jasno zdefiniowanymi regułami gry – czym jest adaptacja, gdzie jest w przedstawieniu miejsce dla autora, aktora i widza. Młody teatr rozsadza wszelkie podziały. Jeżeli za tą rewolucją formalną podąża myśl albo chociaż błyskotliwa intuicja reżyserska, nie mam nic przeciwko takim zabiegom.

Tylko że w nowej formule teatru miejsce dla aktora często staje się bardzo wąskie, zostało przytłoczone formą, zminimalizowane.
Można nazwać to w taki sposób, ale można potraktować inaczej: jako szansę na zaprezentowanie zupełnie innych środków wyrazu. Współczesny teatr to dla aktora kompletnie inne doświadczenie emocjonalne. Podobnie jest zresztą z malarstwem, kinem czy z muzyką. Zmiana pokolenia była czymś nieuchronnym. Dlatego zamiast wchodzić z tym zjawiskiem w permanentną polemikę, warto próbować wyciągnąć z tej przygody pozytywne i wzbogacające wnioski. Przecież i tak za chwilę przyjdą następni.

Myślisz, że teatr Klaty, Kleczewskiej, muzyka Mykietyna czy malarstwo Sasnala wkrótce sklasycznieją, wejdą do kanonu?
Nie ma innej drogi. Kiedy byłem młody, ojciec był na mnie zły, że noszę długie włosy i namiętnie słucham Stonesów i Beatlesów. Tego nie da się słuchać – mawiał. W tym nie ma żadnej melodii itd. Dzisiaj evergreeny Beatlesów uchodzą za kwintesencję finezyjnej melodyki w muzyce popularnej. Oczywiście nie każdego twórcę los obdarzy podobnym talentem. Nie mamy pojęcia, który z dzisiejszych idoli przetrwa próbę czasu, jestem jednak przekonany, że młody twórca, który ma wyrazisty pomysł na siebie, powinien taki pomysł zrealizować. Jeżeli będzie w tym wszystkim szczery i utalentowany, ma szansę na wygraną, jeżeli tylko pozuje na nonkonformistę – przegra z kretesem.

Pierwsze ważne role zagrałeś w Teatrze im. Słowackiego, do Starego Teatru, w którym pracujesz od 1974 roku, przyjął cię Konrad Swinarski.
Swinarski zobaczył mnie w Słowaku i powiedział podobno, że się tam marnuję i natychmiast obsadził mnie w „Hamlecie”. Zaczęliśmy próby, kilka miesięcy później Swinarski zginął w katastrofie samolotowej.

Poza zastępstwem w „Dziadach” nie zagrałeś wprawdzie u Swinarskiego, za to bardzo szybko stałeś się jedną z tak zwanych pierwszoplanowych twarzy Starego Teatru.
Niewiele było wtedy innych pokus, dlatego od rana do wieczora wszyscy siedzieliśmy w teatrze. Nawet kiedy nie występowaliśmy w danym przedstawieniu, chcieliśmy oglądać kolegów, dyskutować, spierać się o wartości. Dziwny, twórczy czas. Ze spektaklami Wajdy czy Jarockiego jeździliśmy po całym świecie, ciągle słyszeliśmy te same komplementy – że tworzymy niezwykle zgrany zespół, prawdziwy tandem, gramy na konto kolegów – nie tylko dla siebie. Bezcenne wspomnienia.

Kiedy oglądałem „Sprawę Dantona”, wrocławski spektakl w reżyserii Jana Klaty, wydawało mi się że to, o czym mówisz, wcale nie minęło. Zobaczyłem zgrany,aktorski zespół – nie indywidualne popisy.
Być może pojawianie się nazwisk takich jak Klata oznacza nową jakość. On jest błyskotliwy: przygląda się, natychmiast wyciąga wnioski, przy tym doskonale widać, że praca w teatrze sprawia mu przyjemność. Jest pasją.

A dla ciebie?
To moje życie. Wystarczy.