A Gretkowska znowu swoje. Niestety, „Miłość po polsku” dołącza do korowodu nieudanych książek, które ta interesująca kiedyś pisarka zaczęła produkować po „Polce”. Trudno to skwitować inaczej niż banałem: chyba powrót do kraju zaszkodził Gretkowskiej. Utrata perspektywy emigranckiej spowodowała, że jej słynna niegdyś ironia przerodziła się w pretensjonalną dosłowność. W pisarce, która kiedyś kpiła i prowokowała (czytaj: stała z boku, jak na błyskotliwego, złośliwego obserwatora przystało), obudziło się publicystyczne zacięcie. Gretkowska zaczęła uderzać w polskie piekiełko w sposób daleki od finezji.
Z napisanych w latach 90. książek, które rzeczywiście były odkryciem („My zdies’ emigranty”, „Tarot paryski”, „Kabaret metafizyczny”) nie zostało nic. „Miłość po polsku” – rzecz najnowsza w dorobku pisarki – jest przede wszystkim nużąca, choć początek wiele obiecuje: poznajemy bohatera (a zarazem narratora) powieści, Miłosza Kenckiego, dobiegającego pięćdziesiątki Polaka mieszkającego w Szwecji. Właśnie rozpada mu się małżeństwo z jędzowatą Szwedką Karin. Spodziewamy się więc, że będzie to solidna obyczajowa historia o dramatycznym przełomie – jak wiadomo, rozwód to przeżycie, które według niektórych wywołuje większy stres niż śmierć bliskiej osoby. Nie u Gretkowskiej.
Autorka „Miłości po polsku” serwuje nam opowieść tak letnią i nijaką, że szczere chęci, by przebrnąć przez nią do końca, znacznie słabną po kilkudziesięciu stronach. Miłosz wraca do Polski i poznaje nową kobietę – Alicję Sobańską, lingwistkę po przejściach. Para próbuje ułożyć sobie życie. Kencki – mężczyzna (mimo erotycznego rozpasania) uczuciowy i wrażliwy – podejmuje próby naprawy stosunków ze swoimi dorastającymi dziećmi, zaczyna pracę w BizneSpa, żeby ratować hordy zestresowanych biznesmenów. I – co najważniejsze – musi odnaleźć się w nowym życiu, w Polsce. Choć widzi, jakie są realia.
Właśnie owe realia wychodzą tu na pierwszy plan. Wiadomo, Polska, pozornie katolicka, w ukryciu kocha tani skandal („Najsłynniejszą miłosną parą kraju rodzinnych wartości i kultu papieża jest dziewczyna o wyglądzie i manierach gwiazdy soft porno i jej narzeczony satanista rozrywający publicznie Biblię”). Klasa polityczna tonie w upadku („Alkoholicy, narkomani moralistami i byłymi prezydentami. Fanatyczni półinteligenci dostają programy telewizyjne”). Warunki społeczne odbiegają od pożądanego poziomu („Wystarczy mi regres powrotu do Polski. Przyjazd z emigracji do zacofanego o trzydzieści, czterdzieści lat kraju”). No i związki międzyludzkie.
Gretkowska w tej książce próbuje być po trochu psychologiem, po trochu socjologiem, a wszystko przybrać w felietonowe piórka. Nie do końca to wychodzi. „Miłość po polsku” przez te zabiegi staje się zbiorem dość oczywistych obserwacji społecznych. Przykład: „W Polsce rodzinny, międzyludzki mętlik. (…) W Szwecji jest minimum socjalne. W Polsce minimum egzystencjalne – jakoś przeżyć w prowizorce uczuć”. Sęk w tym, że książka wypruta właściwie z bohaterów (bo niby pojawiają się oni na kartach powieści, ale tylko po to, by szybko zniknąć na rzecz rozmaitych publicystyczno-psychologicznych rozważań), staje się zbiorem bon motów i społecznych diagnoz, co jest na dłuższą metę nie do zniesienia. Z „Miłości po polsku” wynika tyle, że jest generalnie źle. Jako naród i jako kraj jesteśmy po prostu do wymiany. Z wieloma zarzutami trudno nie zgodzić, ale od dobrej powieści oczekuje się więcej niż doraźnej publicystyki i natrętnego psychologicznego dydaktyzmu.